Do Cieśniny Le Maire już z górki!

W czwartek 16-go stycznia przekroczyliśmy 40 równoleżnik, a więc znaleźliśmy się w ryczących czterdziestkach. Na przekór ich złej wietrznej sławie siła wiatru po południu malała i malała. W nocy stanęliśmy zupełnie i, aby na sporej fali nie mordować żagli, odpaliliśmy silnik. Czekało nas 18 godzin na silniku po oceanie, który w piątek nad ranem przypominał jezioro. Wieczorem znowu zaczęło trochę dmuchać i z motorówki znów staliśmy się żaglówką. Wiatr zgodnie z prognozą powoli odkręcał przez noc z NE, przez N do W. Powoli przybierał też na sile i coraz bardziej szkwaliło. Zgodnie z prognozami argentyńską i amerykańską w sobotę o 6 rano wiało już 25 węzłów z SW. Czyli w twarz. Ocean początkowo idealnie gładki szybko zaczął się marszczyć, a fala wypiętrzać.

Większość dnia żeglowaliśmy w ostrym bejdewindzie przy wietrze 6-7 B i nie posunęliśmy się za dużo do celu. Na szczęście dla nas warunki zmieniają się jak w kalejdoskopie. Wiatr cały czas skręcał na wschód i wieczorem pędziliśmy znowu do celu mając 6 B w plecy. W ciągu doby kierunek wiatru zmienił się o pełne 360 stopni. Niesamowite jak szybko zmienia się tu pogoda. Mimo że jest coraz chłodniej to od wypłynięcia z Mar del Plata niebo cały czas mamy bezchmurne. Bardzo szybko spada temperatura wody – w ciągu 2 dni zjechała z 20 do 13 stopni. W poniedziałek przed świtem wbrew prognozom pogody wiatr był już wspomnieniem i ostatnie 9 godzin pokonaliśmy na silniku.

Puerto Deseado położone jest w ujściu rzeki o tej samej nazwie. Na wejściu zameldowałem się straży przybrzeżnej, co jest tu, jak wspominałem, dość trudne dla kogoś, kto nie zna hiszpańskiego i zaczęliśmy szukać miejsca. Nie ma tu oczywiście niczego, co by chociaż trochę przypominało marinę i jedyną możliwością cumowania do brzegu jest zardzewiała barka w stoczni remontowej Coserena. Trochę był to strzał w ciemno, ponieważ w locji wyraźnie jest napisane, że nie chcą tam żadnych jachtów. Zagłębiając się w port minęliśmy jeden jacht na kotwicy, co nie wróżyło nam sukcesu. Jednak udało się. Jedno miejsce do barki było wolne i po zacumowaniu nikt nas póki co nie wyrzucał. Po godzinie zjawiła się francuska załoga z mijanego jachtu. Okazało się, że też chcieli tu stanąć, ale wyraźnie zabroniła im tego straż przybrzeżna. Jak to dobrze czasami się nie dogadać 😉 Francuzi wrócili po swój jacht i po półgodzinie stali do nas longside. Wtedy też zaczęły się problemy. Zaraz zjawił się ktoś ze stoczni z jasnym przekazem – WYP…AĆ! Jeden z naszych nowych sąsiadów znał dobrze hiszpański i po ponad półgodzinnych pertraktacjach mogliśmy zostać. W naszej “marinie” podłączyliśmy się nawet do prądu.

Samo miasteczko miało coś w sobie z Dzikiego Zachodu. Stare rozpadające się Pickupy i mnóstwo Indian 😉 Ogólnie przyjemna prowincjonalna atmosfera. Zabawiliśmy tu do czwartku rano. Z bardziej znaczących wydarzeń to mi udało się wreszcie kupić naftę do piecyka (próbowałem od Urugwaju). Piecyk bezcenny, bo temperatury w nocy spadają już poniżej 10 stopni. Nadrobiłem też zaległości w Internecie, czego wyniki możecie podziwiać w galeriach 🙂

Bardzo ciekawy jacht mieli ci Francuzi. Ich kapitan był zarazem właścicielem i projektantem ich jednostki. Powiedział, że zawsze pływał regatowo i na łódce, która pływa 5 węzłów by zwariował. Według jego deklaracji prędkość w bejdewindzie to ok. 9 a w baksztagu 15 węzłów przy wietrze ok. 7B, co przy długości ok. 12 m (ale wyporności 6 ton !) jest super wynikiem.

I tak w czwartek rano 23 stycznia wyruszyliśmy na najtrudniejszy odcinek tego etapu i jeden z najtrudniejszych całego mojego Rejsu Dookoła Świata. Po wyjściu z zatoki przyjemnie cięliśmy sobie bejdewindem na południowy zachód, kiedy to drogę zagrodził nam ciemny pas chmur, pod którymi wyraźnie było widać kilka trąb powietrznych. Znikały i tworzyły się na naszych oczach. Najpierw nieśmiało wysuwał się wąziutki lejek i powoli, powoli pełzł w dół ku wodzie. Następnie po zetknięciu z oceanem unosiła się kurzawa wodnego pyłu. Ciężko ocenić ich średnicę, ale wydaje mi się, że najsilniejsze trąby miały spokojnie 300 m. Po udanej sesji foto zrobiliśmy zwrot i zostawiliśmy trąby za sobą.

Pierwsza doba minęła przy wietrze do 7 B kursem bajdewindowym, więc trochę nami telepało. Na sobotę rano prognozowali kilkanaście godzin 8-9 B z zachodu. Wyglądało na to, że wyjące pięćdziesiątki pokażą swoje prawdziwe oblicze. Szczęście jednak uśmiechnęło się do nas po raz kolejny i najsilniejszy wiatr przeszedł na południe od nas. Jest oczywiście coraz zimniej, a temperatura odczuwalna przy 30 węzłach i 10 stopniach jest niska. Wachty nawigacyjne wyglądają jak napompowane ludki 😉

Cała sobota poza bajdewindowym porankiem minęła pod znakiem bardzo szybkiej baksztagowej żeglugi na południe. Na trawersie zostawiliśmy najpierw Falklandy, a po paru godzinach Cieśninę Magellana. Do bramy na Atlantyk Południowy – Cieśniny Le Maire – coraz bliżej…