Fiji – raj na ziemii?

Stolica Fiji – Suva – leży po nawietrznej stronie wyspy Viti Levu i znana jest z dużych opadów. Na własnej skórze doświadczyliśmy, że to prawda. Cały czas było prawie pełne zachmurzenie i co chwila  przelotnie padało. Fiji jest biednym krajem, gdzie 30% społeczeństwa żyje poniżej progu ubóstwa. W stolicy nie rzucało się to jednak w oczy.

Suva jest dużym miastem z galeriami handlowymi, multipleksami i wydaje się nie odbiegać od standardów europejskich. Ludzie są tutaj przemili podobnie jak na wcześniej odwiedzonych wyspach Pacyfiku. Ta uwaga nie dotyczy jednak urzędników…

Otóż każdy turysta przylatujący na Fiji musi mieć bilet powrotny. Jeśli posiada bilet tylko w jedną stronę, nie zostanie w ogóle wpuszczony do samolotu. Jedyną furtką jest specjalne urzędowe pismo potwierdzające, że inaczej opuści kraj. Sprawa wyglądała prosto i miałem już z czymś takim do czynienia na Bermudach. Wtedy wystarczyło, że napisałem liścik z danymi załogantów i sprawa była załatwiona. Jednak nie na Fiji… Przez 3 kolejne dni nie zajmowałem się niczym innym tylko lataniem po urzędnikach, którzy odbijali mnie jak piłeczkę do ping ponga. Nie dość, że każdy kolejny żądał nowych dokumentów, to jeszcze kwestionował urzędowe formularze wypełnione w poprzednim biurze. Wyglądało to tak, jakby nie było jednolitych przepisów i wszystkie wymagania zależały od fantazji konkretnej osoby. Nie będę się wdawał w szczegóły, bo zajęłoby to kolejne dwie strony. Ostatecznie po trzech dniach spędzonych w urzędach i dosłownie na trzy godziny przed startem pierwszego załoganta miałem zbawienny papier w ręku. I tak czas, który miałem poświęcić dla siebie i jachtu spędziłem polerując tyłkiem niezliczone krzesła w poczekalniach. Mój stosunek do tego raju był wtedy co najmniej mało przyjazny. I jeszcze do tego ciągle ten deszcz…

Ostatecznie cała załoga dotarła w komplecie i następnego dnia opuściliśmy tonącą w chmurach Suvę. W planach mieliśmy opłynięcie wyspy Viti Levu od południa odwiedzając po drodze kilka zatok i mniejszych wysepek. Na uwagę zasługuje tu śliczna laguna Beqa i wyspa Malolo Lailai z przepiękną zatoką Musket Cove. W zatoce panował taki tłok, że z góry założyliśmy, że nie ma miejsca w marinie i rzuciliśmy kotwicę tuż przy rafie. Widok był niesamowity, turkusowa woda wijąca się pomiędzy językami raf wypełniona niemal po brzegi jachtami wszelkiej maści. Od najmniejszych po kilka mega jachtów, które zakotwiczone były najdalej od brzegu. Jeden z nich kojarzyliśmy jeszcze z Polinezji Francuskiej. Po południu okazało się, że w urokliwej marinie jednak jest kilka miejsc i przestawiliśmy się zażyć trochę cywilizacji. Na wieczór zamówiliśmy w knajpie jedzenie na wynos. Cena jednak była podejrzanie niska. Wszystko wyjaśniło się kiedy Włodek z Wojtkiem odebrali “dania”. Dostaliśmy surowe szaszłyki, które trzeba było dopiero samemu upiec 😉 Tutaj moje nastawienie do Fiji uległo sporej poprawie, tym bardziej, że po opuszczeniu Suvy nieprzerwanie świeciło słońce. Tutaj przekonałem się, że foldery turystyczne nie kłamią i jest to faktycznie raj na ziemi. Już wiem, dlatego wszystkie kurorty leżą na zachodzie Viti Levu 😉

Z Musset Cove przepłynęliśmy następnego dnia do Vuda Marina. Tu, poza karkołomnym zejściem z jachtu na brzeg, były totalne luksusy, których nie widziałem od pięciu miesięcy, czyli chilijskiego Valparaiso. Zrobiliśmy zaprowiantowanie na 10 dni i po dobie byliśmy gotowi do drogi. Wszystkie formalności związane z odprawą poszły dla odmiany bardzo gładko i we wtorek 26-go sierpnia Crystal wzięła kurs na dzikie Vanuatu. Początkowo pędziliśmy jak rakieta, jednak po dobie wiatr osłabł i wyraźnie zwolniliśmy. W sumie pokonanie 650 mil do wyspy Santo zajęło nam 5 dób.