Jeszcze dalej na północ (Spitsbergen cz. 2)
Po opuszczeniu gromadki pociesznych morsów z Poolepynten ruszyliśmy dalej na północ. Naszym celem na ten wieczór było podpłynięcie jak najbliżej lodowca Kongsbreen, który leży na końcu Fiordu Królewskiego (Kongsfiorden). Jest to tak na prawdę ogromna zatoka, w której położona jest najdalej na północ wysunieta osada ludzka – Ny-Ålesund (New Alesund).
W zatoce pływało mnóstwo lodu i ostatecznie nie udało nam się podejść do samego czoła lodowca. Musieliśmy zadowolić się widokiem z odległości 4 mil, ale przy niesamowitej przejrzystości powietrza, jaka jest na Spitsbergenie wydawało nam się, że jesteśmy tuż tuż.
Na noc kotwicę rzuciliśmy w pobliżu opuszczonej osady Ny-London. W pierwszej połowie poprzedniego wieku odkryto tu marmur i zorganizowano wydobycie. Po bardzo krótkim czasie okazało się, że kamień jest tak niskiej jakości, że osada została porzucona. Oprócz nas w dość ciasnej zatoce stały jeszcze 2 jachty. Tego wieczora Kuba miał imieniny i z tej okazji mieliśmy małą imprezkę. W sumie impreza jak impreza, ale kolorytu dodawał jej fakt, że do drinków używaliśmy lód z lodowca. Pełna ekstrawagancja 😉
Ny-Ålesund – najbardziej wysunięta na północ osada ludzka
Następnego dnia koło południa przestawiliśmy się kilka mil na południe do wspomnianego wcześniej Ny-Ålesund. Miasteczko będąc na prawie 79 równoleżniku jest najdalej na północ wysuniętą osadą ludzką, która jest zamieszkała przez cały rok. Ponieważ w wodzie pływało sporo lodu pokonanie 2 mil zajęło nam prawie godzinę. W mieścince znajduje się mały porcik z pływającą keją, można dolać wody do jachtu, a nawet wziąć na brzegu prysznic. Czyli cywilizacja pełną gębą. Ponieważ wciąż sporo atrakcji było jeszcze przed nami, a dzień trwał na okrągło to na zwiedzanie przeznaczyłem kilka godzin do wieczora. Na “noc” mieliśmy jechać dalej.
Ny-Ålesund tak jak wszystkie osady na Spitsbergenie powstał na początku ubiegłego wieku w celu wydobycia węgla. W kopalniach dochodziło jednak do wielu wypadków śmiertelnych i ostatecznie w latach 50-tych wydobycie zostało wstrzymane. Od tamtej pory mieszkają tu głównie naukowcy z różnych krajów. Najbardziej egzotyczna byłą chińska stacja badawcza z wielkimi lwami strzegącymi wejścia do budynku.
Idąc z portu w stronę “centrum”, mijamy kapitanat i dochodzimy do zabytkowej kolejki, którą kiedyś wożono węgiel. Ciuchcia ta przewija się przez większość pocztówek z tego miejsca. Idąc dalej dochodzimy do muzeum (darmowy wstęp) oraz do obowiązkowego sklepu z pamiątkami. Akurat podczas naszego postoju przypłynął statek z chińskimi turystami. Człowiek płynie taki kawał i myśli, że jest na końcu świata, a za chwilę musi przepychać się w tłumie w sklepie z pamiątkami 😉 Pani z Kapitanatu mrugając do nas oko wyjaśniła nam, że ta gromadka przybyła tu w celach naukowych… 😉
Kawałek dalej znajdujemy popiersie Amundsena, który z Ny-Ålesund odbył swój słynny lot nad biegunem północnym. Takie samo popiersie znajduje się w amerykańskim Nome na Alasce, gdzie wylądował po przebyciu 5400 km!
W najbliższej okolicy znajdują się gigantyczne anteny NASA. Żeby nie zakłócać ich sygnału w całej mieścinie nie ma wifi. Jak juz jestem przy Internecie to wspomnę tu, że w tej kwestii zostałem nieźle zaskoczony. Otóż w porcie stoi małe drewniane pomieszczenie z krzesłem i kablem sieciowym. Wedle tabliczki wiszącej na ścianie ten darmowy Internet ma szybkość 100 Mbitów. Jak na Arktykę to całkiem przyzwoicie 😉
Śladem pierwszych odkrywców bieguna północnego
Koło godz. 21 oddaliśmy cumy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Naszym celem była oddalona o 60 mil Virgohamna, która jest również wspomnieniem wielkich odkrywców sprzed ponad wieku. To stąd Szwed Andree podjął w w 1897 roku nieudaną próbę zdobycia bieguna północnego balonem. Pozostałości jego bazy w szczątkowym stanie znajdują się tu do dzisiaj.
Jak się na miejscu okazało, pozostałości są tak szczątkowe, że mieliśmy problem, żeby je zlokalizować. Ciekawym spostrzeżeniem było to, że elementy drewniane były w zupełnie dobrym stanie. Natomiast stal przez te 120 lat zamieniła się praktycznie w rdzawy proszek.
Ponieważ wiało dość mocno, a ja miałem wątpliwości czy nasza kotwica na pewno trzyma postanowiłem się przestawić do innej zatoki. I tak w okolicy północy rzucaliśmy kotwicę w zatoczce Birgerbukta. Dalej mocno wiało i temperatura spadła do 0,5 stopnia. Była to najniższa temperatura, jaką zaobserwowałem na Spitsbergenie. Trochę się za lekko ubrałem i podczas manewrów zmarzłem na kość. Była to najdalej na północ położona zatoka w jakiej stałem. Byliśmy tylko 11 mil od magicznego równoleżnika 80, na którym kończą się elektroniczne mapy. Dalej ziszcza się wizja Pana Krzysztofa Kononowicza – nie ma niczego. Przekroczenie magicznej linii zaplanowałem na następny dzień.
80 równoleżnik zdobyty!
Poranek przywitał nas piękną słoneczną pogodą, temperaturą tuż powyżej 0 i lekkim śniegiem. Było zimno, ale pięknie. Koło 10 podnieśliśmy kotwicę i obraliśmy kurs na północ. Kiedy tylko wychyliliśmy się trochę na północ od Spitsbergenu naszym oczom ukazał się zwarty pak lodowy, który ciągną się aż po horyzont. Przez chwilę przestraszyłem się, że może lód pokrzyżuje nam plany, ale zauważyłem że w kierunku zachodnim bariera lodu delikatnie ucieka na północ.
Zaczęliśmy płynąć mając pak lodowy po prawej burcie. Już po pokonaniu 4 mil pak lodowy się skończył i na północ od nas otworzyła się wolna woda. 80 równoleżnik tylko na nas czekał. Ostatecznie magiczna granica została przekroczona o godzinie 13.53. Nasza Crystal znalazła się najdalej na północ w swojej historii, a Arktyczna rozgrzewka osiągnęła swój północny kres.Od tego miejsca rozpoczynała się moja powrotna droga do dalekiej Lizbony. Do tej pory cały plan na sezon 2017 był zrealizowany w 100% z czego byłem ogromnie zadowolony. W sumie zadowolony to chyba złe słowo. Byłem w swego rodzaju euforii. Na chwilkę wjechaliśmy w pak lodowy, żeby zrobić pamiątkowe zdjęcia i zawróciliśmy na południe.
Spotkanie, o którym wszyscy marzyliśmy…
Wieczorem rzuciliśmy kotwicę w pięknym Magdalenfiord, w którym zakotwiczony stał nasz polski Hi Ocean One z Maćkiem Sodkiewiczem. Co prawda zbierali się do wyjścia na noc, ale udało się ze 2 godziny pogadać. Okazało się, że noc wcześniej kotwiczyli w miejscu, gdzie regularnie pojawia się miś z młodym, który konsumuje szczątki wieloryba wyrzucone na brzeg. Misie znane są z tego, że dopóki nie zjedzą wszystkiego w danym miejscu, dopóty będą tam wracać. Więc szansa na ponowne widzenie była spora. Mimo, że było nam to zupełnie nie po drodze i musieliśmy się wrócić o 10 mil, nie zastanawiałem się długo.
Następnego dnia po śniadanku podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy na spotkanie z królem Arktyki – niedźwiedziem polarnym. Maciek pokazał mi na mapie dokładne położenie wieloryba. O 15 rzuciliśmy kotwicę około 50 metrów od niego i czekaliśmy.
Początkowo założyliśmy, że jeśli miś nie pojawi się do 20 to odpływamy. Jednak kiedy godzina “0” wybiła, a misia nadal nie było, to jednak postanowiliśmy czekać do skutku. I wreszcie koło 21.30 nasza wytrwałość została wynagrodzona. Ola prawie jednocześnie z Jurkiem krzyknęli “MIŚ!!!”. Matka z młodym niespiesznie wyłoniła się zza pagórka.
Misie nie zwracały na nas specjalnej uwagi, ale samica bardzo czujnie rozglądała się dookoła szukając zagrożeń na lądzie. Niedźwiedzie przystąpiły do konsumpcji wieloryba i przez kwadrans mieliśmy przyjemność podziwiać je z odległości zaledwie 50 metrów. Oczywiście w tym czasie wszystkie kamery i aparaty grzały się do czerwoności. Wyniki tej wyjątkowej sesji możecie obejrzeć w Galerii. Po 15 minutowym sensie miśki najadły się i zniknęły skąd przyszły. Całe szczęście, że nie odpłynęliśmy o tej 20!
Barentsburg – rosyjska kopalnia na Spitsbergenie
W drodze powrotnej na południe zrobiliśmy jeszcze 2 krótkie przystanki przy lodowcu w Magdalenfiord i przepięknym Lillenfiord.
Po 2 dobach byliśmy już w rosyjskim Barentsburgu. W przeciwieństwie do Piramidy to kopalniane miasteczko cały czas żyje i wydobywa. Jest tu pływający pomost dla jachtów, jednak nic poza tym. Rosjanie życzą sobie za takie cumowanie 50 euro. Jednak zdecydowanie warto tu zawinąć, ponieważ jest to bardzo ciekawy relikt komunizmu. Wszystko tu wygląda, jakby czas zatrzymał się w miejscu 30 lat temu.
Samo miasteczko położone jest na wzgórzu i aby się do niego dostać trzeba pokonać niezliczoną liczbę drewnianych stopni. Kiedy zasapani osiągamy szczyt pierwszym widokiem jest nowoczesny budynek, w którym mieści się basen. Ponieważ jest on tylko dla miejscowych nie było nam dane się w nim wykąpać. Podobno jest w nim słona woda. Za basenem są dwa bloki mieszkalne, przed którymi stoi obowiązkowe popiersie Lenina. Na prawym budynku widnieje napisane po rosyjsku ogromne hasło “Komunizm naszym celem”.
W Barentsburgu mieszka obecnie kilkaset osób i poza wydobyciem jest on oczywiście sporą atrakcją turystyczną. Jest tu jeden Hotel (z bardzo przyjemną sauną) oraz bar “Czerwony Niedźwiedź”. Wszystko jest do przejścia w 10 min i ciągnie się wzdłuż drogi z wielkich betonowych płyt.
Na parterze jednego z mieszkalnych bloków jest sklepik, który jest żywcem wyjęty z komunistycznej epoki. Szalkowa stara waga, układ towarów na półkach, a nawet ubiór pani ekspedientki w poliestrowym niebieskim fartuszku świadczą, że czas zatrzymał się tu dawno temu. Zarówno za postój jachtu, jak i w sklepie nie można płacić gotówką. Tylko karta płatnicza. Z tego co widziałem to miejscowi też mają specjalne karty, które dostają od właściciela miasteczka czyli rosyjskiej firmy Artktikugol Trust. W hotelowej restauracji można płacić zarówno kartą jak i koronami norweskimi. Zapraszamy do galerii zdjęć z Barentsburga.
Barentsburg dość mocno stawia na turystów. Jedną z atrakcji jest tu wycieczka do kopalni. Zarezerwowaliśmy sobie taką wycieczką na następny dzień rano. Przechadzka w górniczych strojach trwa około 2 godzin i jak najbardziej jest warta wydania 37 euro. Kto będzie w Barentsburgu, to zdecydowanie polecam
Po drodze do Longyearbyen zakotwiczyliśmy w jeszcze jednej opuszczonej rosyjskiej osadzie – Kolesbukcie. Trochę przypomina Piramidę, jednak na dużo mniejszą skalę. Ponieważ jest już w dość niedalekiej odległości od Lonyearbyen nocuje tu na dziko sporo osób, które na piechotę eksplorują okolicę.
Bardzo się cieszę, że ostatecznie zdecydowałem się na te dodatkowe 2 tygodnie po Spitsbergenie, który okazał się bardzo ciekawym miejscem z pasjonującą historią. No i te piękne lodowce i przyroda. To był wspaniały czas!