Niue, Niue

Po wyjściu z nabrzeża Avatiu na Rarotonga Pan Ocean przywitał nas wysoką krzyżującą się falą, co u niektórych członków załogi doprowadziło do szybkich i niekontrolowanych zwrotów obiadku. Początkowo po okolicy grasowały deszczowe chmury ze szkwalistym wiatrami.

Normalnie w tym czasie niże zahaczają tę okolicę co 7-10 dni. Tym razem następny prognozowany był 4 doby po naszym wypłynięciu, więc było praktycznie pewne, że do Niue w tym czasie nie zdążymy. Musieliśmy zdobyć wystarczająco dużo wysokości w kierunku północnym zanim zaczną się silne wiatry z tej właśnie połówki. Bezpośredni kurs na Niue to ok. 285 stopni. My zamiast tego przez pierwsze 3 doby windowaliśmy się kursem 300, następnie skręciliśmy na zachód, by potem wraz z odkręcającym wiatrem zacząć spadać na południe. Zgodnie z prognozami wiatr robił dokładnie to samo i mimo że w wciągu ostatniej doby nasz kurs zmienił się o 90 stopni, to cały czas płynęliśmy bejdewindem. I tak po pokonaniu ponad 600 mil w prawie 5 dób stanęliśmy na bojce przy stolicy wyspy ? Alofi. Problemem na Niue jest ukształtowanie zatoki, a raczej jej brak. Oferuje ona osłonę przed przeważającymi wiatrami ze wschodniej połówki, jednak, gdy wieje z drugiej strony, robi się mocno niekomfortowo. W związku z niedalekim niżem akurat duło 20-30 węzłów z zachodu przy zafalowaniu około 2 metrów. Tutejsze bojki słyną ze swojej wytrzymałości i częstych inspekcji, więc o bezpieczeństwo jachtu nie trzeba się martwić. Niestety widząc za rufą rozszalałe fale przyboju rozbijające się o nabrzeże wiedziałem, że dzisiejszy desant pontonem jest niemożliwy. Kolejnego dnia miał się poprawić kierunek wiatru, jednak fala miała tylko nieznacznie zmaleć.

W praktyce warunki były dużo lepsze i rano przynajmniej z pokładu jachtu wyglądało to na wykonalne. Skontaktowałem się na radiu z Niue Radio i umówiliśmy się na odprawę na nabrzeżu o 10:00. Na nabrzeżu w Alofi jest mały dźwig z silnikiem elektrycznym służący do wyciągania łódek z wody. Bardzo rzadko zdarza się, żeby woda była tu zupełnie spokojna i jest to czynność obowiązkowa. My jednak nie mieliśmy z tą maszyną nigdy do czynienia i przy panujących warunkach nie miałem pomysłu jak bezpiecznie przeprowadzić całą operację. Dlatego zrezygnowałem z tej opcji i wziąłem na celownik schodzące do samej wody schody, którymi chciałem wyciągnąć nasz pontonik na brzeg. Od czasu do czasu przychodziła 2 metrowa fala, co powodowało, że styk schodów z wodą był dość zmienny w czasie. Dodatkowo kierunek poruszania się fal był dokładnie w poprzek wyjścia i szybko poruszające się masy wody momentalnie porywały wszystko, co było wzdłuż muru. Do końca nie wiem  jak, ale operacja wytaszczenia prawie 100 kg pontonu z silnikiem przez zaledwie 2 osoby zakończyła się bez strat w ludziach i sprzęcie.

Formalności z celnikami, immigration i kwarantanną zajęły mi koło godziny i oficjalnie byliśmy na Niue. W tym czasie fale trochę się wzmogły i wsadzenie pontonu z powrotem do wody okazało się operacją bardziej ryzykowną niż wyjęcie. Trochę się poobijałem, jednak szczęśliwie znowu udało się nic nie zepsuć. Popłynąłem po resztę załogi, żeby zawieźć ich na brzeg. Wysadzanie wyglądało tak, że krążyliśmy naszym dinghy w okolicach drabinki i czekaliśmy aż woda na chwilę się uspokoi. Wtedy szybko podjeżdżaliśmy do nabrzeża, jedna osoba wyskakiwała na drabinkę, ponton szybko odbijał i cała zabawa zaczynała się od nowa. Trochę to trwało zanim wszyscy wysiedli. Ja nie chciałem ryzykować drugi raz i wróciłem na jacht. Na powrót umówiliśmy się na wieczór. W tym czasie postanowiłem trochę ponurkować. W połowie lipca powoli zaczynał się sezon na wieloryby, które przypływają w te okolice, aby się rozmnażać. Woda na Niue ma przy dobrym świetle przejrzystość 50 metrów, jednak nic nie wypatrzyłem.

Później dowiedziałem się, że wieloryby wprawdzie są spodziewane na wyspie lada moment, ale niestety jeszcze nie przypłynęły. Pozostało mi oglądanie kolorowych rybek i w większości martwej rafy, która 10 lat temu została zniszczona przez huragan Heta i nie zdążyła się jeszcze odbudować. Ponoć brzegi zostały zaatakowane przez ponad 30 metrowe fale. Ciężko mi sobie wyobrazić jak strasznie to musiało wyglądać z perspektywy lądu. Atrakcją było kilka węży morskich pływających tuż przy powierzchni.

Kilka informacji o samej wyspie:

Niue jest największą na świecie wypiętrzoną wyspą koralową. Została najprawdopodobniej zasiedlona ponad tysiąc lat temu przez Samoańczyków i Tongijczyków. W 1774 roku odwiedził ją James Cook. Co się facet naodkrywał to jego 😉 Pan James został na wyspie tak ?miło? przywitany, że nazwał ją Wyspą Dziką. Na początku XX wieku Niue zostało włączone do Nowej Zelandii, W 1974 roku stało się niepodległe, ale cały czas jest wspomagane przez Nową Zelandię, która odpowiada za obronę, politykę zagraniczną, oraz wspiera wyspę ekonomicznie i administracyjnie. 20 tys. Niuańczyków  mieszka w Nowej Zelandii, a tylko 1,5 tys. w ojczyźnie. Podobnie jest na Wyspach Cooka, gdzie większość obywateli żyje na emigracji. Największe zatrudnienie jest w administracji finansowanej jest przez większego brata. Gdyby nie on z pewnością standard życia na wyspie znacznie by się pogorszył.

W czwartek rano fala zmniejszyła się i nie mieliśmy żadnych problemów z desantem i wyciągnięciem pontonu na nabrzeże. Tego dnia planowaliśmy wypożyczonym samochodem objechać Niue, a wieczorem ruszyć już w stronę Tonga. Chętnie postałbym tu dłużej, ale terminarz był nieubłagany. Zanim na dobre zaczęliśmy naszą objazdówkę w lokalnym Jacht Klubie spotkaliśmy Polaka, który różnymi środkami transportu odwiedza kolejno najciekawsze rejony świata.

Pierwszą atrakcją na naszej trasie była rozpadlina Togo (Togo Cham). Szczelina ma szerokość około 10 metrów. Do środka schodziło się skalnymi schodkami na głębokość około 30 metrów. Na samym dnie szczeliny było wąskie słodkie jeziorko o długości około 50 metrów. Mieliśmy ze sobą sprzęt do pływania i moczyliśmy się w tej jaskiniowej sadzawce przez ponad pół godziny. Po bokach jeziorka wznosiły się 30 m pionowe skały, a nad naszymi głowami widzieliśmy wąziutki pasek nieba. Wrażenie było niesamowite.

Następna w kolejności była Matapa Cham. Zostawiliśmy samochód przy drodze i po 20 minutowym spacerze przez dżunglę wyszliśmy na otwartą przestrzeń wypełnioną różnymi ciekawymi formami koralowca. Poza tym, że koral oczywiście był martwy i w związku z tym dość bezbarwny, wyglądał dokładnie jak ten pod wodą.

Tu mała dygresja. W 2004 roku na Niue był polski podróżnik Henryk Dąbrowski, który również odwiedził to miejsce. Wówczas jak opisuje przedzieranie się z maczetą przez nieprzyjazną dżunglę zajęło mu 4 godziny. Teraz idzie się po wydeptanej ścieżce, co w niespiesznym tempie zajmuje dziesięć razy mniej. Jak widać nawet takie miejsca na krańcu świata powoli się cywilizują i ułatwiają turystom dotarcie do swych atrakcji. Jeśli kiedyś będziecie wybierać się na Niue, koniecznie na wycieczkę załóżcie dobre buty na twardej podeszwie, ponieważ wszędzie spaceruje się tu po ostrym koralu, który dość skutecznie wbija się w stopy.

Po pokonaniu kilkuset metrów przez koralowy płaskowyż doszliśmy wreszcie do słynnej rozpadliny o głębokości 20 i szerokości około 30 metrów. Na dnie leżał bielusieńki piasek, na którym rosły wysokie palmy. W zestawieniu z otaczającą nas wszędzie pustynią korala wyglądało to bardzo efektownie. Można było zejść do środka po bardzo długiej drabinie, co oczywiście uczyniliśmy.

Znakiem firmowym Niue są łuki Talavara Arches, które chyba najczęściej zdobią lokalne pocztówki. Po drodze do nich odwiedziliśmy jeszcze kilka miejsc, ale krajobraz już się powtarzał i nic nie przebiło rozpadlin Matapa i Togo. Łuki Talavara Arches powstały na skutek erozji koralowego brzegu i dobitnie pokazują potęgę oceanu. Przez tysiące lat woda niezmordowanie rzeźbiła w skale doprowadzając w końcu do powstania bardzo ciekawych formacji, które wyglądają jakby były zbudowane przez człowieka. Aby się tu dostać, trzeba się trochę wysilić. Pokonanie krętego szlaku przez dżunglę po ostrym i nieprzyjaznym podłożu zajęło nam ponad pół godziny szybkiego marszu. Pod koniec trasy trzeba przejść przez koralową jaskinię, z której bezpośrednio wychodzi się na rafę. Brodząc w wodzie po kolana (przy odpływie) można przejść kilkaset metrów aż do samej krawędzi, gdzie rafa nagle pionowo nurkuje w dół i zaczyna się głębia.

Muszę przyznać, że Niue bardzo mi się podobało. Wyspa jest zupełnie unikalna i oferuje atrakcje niedostępne nigdzie indziej. Obok Pitcairn, Wyspy Wielkanocnej i Wyspy Robinsona Crusoe, było to najciekawsze miejsce na Pacyfiku. Oczywiście nie można ich porównywać, bo każda jest kompletnie inna.

Na jacht wróciliśmy tuż przed zachodem słońca, szybko go sklarowaliśmy do wyjścia i wzięliśmy kurs na oddalone o ponad 200 mil Tonga, a konkretnie na grupę wysp o nazwie Vavau. Po ostatnich ponad 500-milowych odcinkach wydawało się to całkiem niedaleko.