Oswajanie Brazylii
Po przekroczeniu równika czas do piątku upłynął nam na bardzo szybkiej i przyjemnej żegludze pełnym bejdewindem. W czwartek zrobiliśmy rekordowy dobowy przelot – 179 Mm. Humory w załodze dopisują i na miejscu powinniśmy być w sobotę po południu. Od 2 dni na pokładzie trwają burzliwe dyskusje o brazylijskich stekach 😉 Tak to zwyczajna pokładowa rutyna.
Aż do samego portu nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Crystal płynęła jak szalona i główki portu minęliśmy w sobotę o 1600 UTC. Do Jacht Klubu Cabana prowadzi bardzo płytki tor podejściowy i wejście jest możliwe tylko za dnia i tylko przy wysokiej wodzie. Wpłynęliśmy do głównego portu godzinę przed wysoką wodą! To się nazywa mieć szczęście ;). Gdybyśmy byli 2 godziny później musielibyśmy kiblować prawie dobę na boi.
Mimo, że byliśmy prawie na pływie syzygijnym (największy skok) na podejściu w najpłytszym miejscu mieliśmy tylko 30 cm zapasu. Sam klub bardzo luksusowy z knajpami, basenami i 24-godzinną ochroną. Wszędzie trąbią jak to jest niebezpiecznie w brazylijskich miastach, jednak my w Recife czuliśmy się bezpiecznie, a miejscowi przyjaźni. Największym dla mnie problem w Brazylii jest język. Po angielsku nie mówi praktycznie nikt. I to nawet na najbardziej podstawowym poziomie. Załatwiając formalności w klubie rozmawiałem z panią przez Google Translate 😉
Ponieważ przypłynęliśmy w weekend, wszystkie urzędy były zamknięte i z check-in?em musiałem poczekać do poniedziałku. A formalności w Brazylii trochę jest. Najpierw trzeba odwiedzić Policia Federal (Immigration), potem Recepta Federal (celnicy) i na koniec Capitania dos Portos (kapitanat głównego portu). Wszystkie te miejsca są rozrzucone po portowej części miasta.
I tu moja cierpliwość została wystawiona na próbę. Pani z recepcji uprzejmie zamówiła mi taksówkę, która pojawiła się już po godzinie czekania. Na ulicy mogłem złapać jedną od ręki, ale stwierdziłem że warto poczekać bo przynajmniej pani wytłumaczy taksówkarzowi (oczywiście nie mówiącemu słowa po angielsku), gdzie ma mnie zawieźć. Okazało się, że pani źle mu wytłumaczyła i ostatecznie za trzecią próbą trafiliśmy we właściwe miejsce, gdzie okazało się, że żeby załatwić Immigration cała załoga musi być osobiście? Kobieta z recepcji wiedziała, ile jest u nas osób w załodze i gdzie jadę, ale z sobie wiadomych względów nie podzieliła się ze mną tą informacją. Była 11:45, a celnicy mają przerwę 12-17. Tego dnia zaplanowaliśmy wyjście na 14:30 (wysoka woda), więc wnerwiony wróciłem na jacht nic nie załatwiwszy. Zgodnie z planem wypłynęliśmy bez odprawy. Z brazylijską biurokracją spróbujemy zmierzyć się znowu w Salvadorze.
Od wyjścia minęła już doba. Wieje kiepsko i z prędkością ok. 5 węzłów człapiemy do celu. Dzisiaj złowiliśmy rybkę, ale takie maleństwo, że jeszcze ze 2 takie by się przydały, żeby wszyscy się najedli. Próbujemy dalej 😉 Przez kolejne dwie doby nie udało nam się przyspieszyć i pokonanie 360-milowego odcinka z Recife zajęło nam równiutko 3 dni.
Do Salvadoru weszliśmy w czwartek 5 grudnia o 14 czasu lokalnego i tym samym, po pokonaniu ponad 2100 Mm i spędzeniu 340 godzin na oceanie można było wypić za cudowne ocalenie. Zatrzymaliśmy się w Bahia Marina, gdzie stacjonuje flota lokalnej śmietanki finansowej. Na tych, którzy żeglowali na Morzu Śródziemnym, cena 40 Euro/doba za luksusową marinę zapewne nie robi wrażenia. Nareszcie obsługa w recepcji mówiła w innym języku niż portugalski. Ponieważ pora robiła się już późna, a cała załoga paliła się do uciech portowych, wizytę u oficjeli przełożyliśmy na następny dzień.
W piątek rano całą załogą ruszyliśmy do Imigracyjnego po stempelki w paszportach. Miejscowi urzędnicy bardzo poważnie traktują siebie i swoją pracę i petentów w krótkich spodniach nie chcą obsługiwać. Dlatego przy ponad 30 stopniowym upale drałowaliśmy w butach i spodniach do kostek. Dział imigracyjny mieści się na terenie portowych doków. Aby się tam dostać, wszyscy zostają z paszportów spisani na bramie i zostaje wystawiona przepustka. Przy 8 osobach chwilę to oczywiście trwa. Ta sama procedura powtarza się przy wejściu do Imigracyjnego (jak się go w końcu znajdzie na ogromnym terenie). Ostatecznie po pokonaniu tych wszystkich przeszkód zostaliśmy wpuszczeni na pierwsze piętro, gdzie miła pani po raz kolejny odebrała od nas dokumenty i przestąpiła do procedury właściwej.
I tak po półtorej godzinie oficjalnie znaleźliśmy się na terenie Brazylii.
Załoga mogła spokojnie ruszyć w miasto, a ja ruszyłem do celników i policji portowej. Już po 6 godzinach wszystkie formalności miałem za sobą i Krystyna również legalnie przekroczyła granicę. Najśmieszniejsze jest to, że nawet jak stoi się w Brazylii tylko 3 dni to przed wypłynięciem trzeba powtórzyć wszystkie te formalności. Podobno w Argentynie jest gorzej, więc przynajmniej miałem rozgrzewkę 😉
Miasto jest przepięknie, położona na wzgórzach po wschodniej stronie Zatoki Wszystkich Świętych i jest jakby dwupiętrowe. Na poziomie morza jest nowe miasto, a stare na pierwszym piętrze, gdzie można się dostać gigantyczną windą (opcja dla piechurów, którym nie chce się iść naokoło serpentynami). Na starówce jest plątanina wąskich ładnych uliczek z mnóstwem knajp, gdzie w rozsądnej cenie można dobrze zjeść (10 euro w top knajpie).
Salvador jest także miastem 365 kościołów. Czyli jeden kościół na każdy dzień roku. Wiele z nich jest ponoć bardzo pięknych i ciekawych, jednak piszę o tym jako o ciekawostce, bo my podążaliśmy szlakiem lokalnej wołowiny i wina i żadnego kościoła nie udało nam się odwiedzić.
Kolejną rzeczą, o której warto wspomnieć jest bezpieczeństwo. Zarówno przewodniki jak i miejscowi cały czas przestrzegają przed napadami. Kilka przykładów:
– Locja radzi, żeby w pobliżu portu poruszać się taksówkami nawet za dnia.
– Jak wracałem ze sklepu żeglarskiego (10 min. od mariny) i było tuż przed zachodem, właściciel poradził mi żebym schował zegarek, okulary i jak będzie pusta droga, żebym lepiej wziął taksówkę.
– Na starówce w knajpie został nam przydzielony ochroniarz, który dbał żeby miejscowi nawet się nie zbliżali.
Mimo tych wszystkich ostrzeżeń my czuliśmy się cały czas w 100% bezpiecznie i komfortowo. Nie spotkaliśmy się z agresją ani wobec nas ani nie byliśmy świadkami takiej sytuacji. Wyjątkiem jest walka dwóch lokalnych menelek na starym mieście. W ruch poszły nawet krzesła i na całe szczęście nie miały poważniejszej broni, bo na pewno została by użyta… Z dużym zainteresowaniem przyglądaliśmy się tym lokalnym ?występom? 😉 Oczywiście nie staraliśmy się nie szukać guza i po zmroku jeździliśmy taksówkami (strasznie oszukują) i nie zapuszczaliśmy się do slumsów. W skrócie jest to super miasto, które żyje całą dobę i mnie osobiście podobało się dużo bardziej niż wcześniej odwiedzone Recife.
Na całe szczęście świat nie kończy się na Salvadorze i nasz dyliżans rusza dalej…