Owce, owce, idźcie do zagrody!

Z Arthurem (od teraz Art, kim jest Art przeczytasz tutaj) umówiliśmy się na rozmowę na radiu UKF na godz. 0900, żeby ustalić czy ruszamy na szukanie owiec czy nie. Po poprzednim dniu byliśmy mocno zmęczeni. Nie przywykliśmy do podskakiwania na quadach po aleuckich wzgórzach, a jak się okazało człowiek się jednak nieźle napina żeby nie spaść. Kiedy włączyliśmy radio o godz. 0830, Artur już nas nawoływał. Zdziwiliśmy się, że woła nas przed czasem (piszę to z Dutch Harbor, gdzie uświadomiono nam że tutaj jest inna godzina niż myśleliśmy. Kiedy włączyliśmy nasze radio, to tak naprawdę była 1030…). Ustaliliśmy, że pogoda jest dobra więc spróbujemy naszego szczęścia i podejmiemy próbę zagonienia owiec z powrotem do domu, na ranczo.
Kiedy dotarliśmy do Artiego, siedział spokojnie przy wielkim oknie, z zapierającym dech w piersiach widokiem na zatokę. W swoim bujanym fotelu, okrytym skórą z renifera, czytał Biblię. Na stole stał talerz z dwoma racuchami, miska miodu oraz trochę cukru. Zaproponował nam herbatę. Byliśmy świeżo po śniadaniu, więc podziękowaliśmy. Postanowiliśmy od razu ruszyć w teren w poszukiwaniu owiec.
Uszczelniamy ogrodzenie
Dzień wcześniej udało nam się zlokalizować zwierzęta, ale nie było żadnej gwarancji że wciąż będą w tym samym miejscu. Michał dolał benzyny do wszystkich trzech quadów, Art sprawdził olej i ruszyliśmy.
Po drodze zatrzymaliśmy się w dwóch miejscach, gdzie wzmocniliśmy ogrodzenia. Użyliśmy do tego stalowej siatki, którą mocno napinaliśmy pomiędzy drewnianymi balami. Celem było uszczelnienie ogrodzenia tak, aby zagonione w jedno miejsce owce, idąc wzdłuż płotu, trafiły idealnie do tej bramy, do której chcemy.
Przypomnę tu, że jak na nasze oko ranczo Arta ma ok. stu hektarów i składa się z kilku zagród. Owce mieliśmy zagonić do tej najbliżej domu. Było to wyzwaniem dlatego, że poza miesiącami wczesnej jesieni, kiedy zwierzęta są na ranczo (czas strzyżenia), to resztę roku radośnie biegają wolne po wyspie. Art wielokrotnie podkreślał, że jego owce są zdecydowanie bardziej dzikie, niż udomowione.

Misja
Na quadach czuliśmy się już znacznie pewniej. Pomimo porannego urwania chmury, dzień robił się coraz ładniejszy. Słońce, przebijając się przez chmury, oświetlało zielone wzgórza i doliny. Krajobraz był jak z pocztówki. Mogłabym gapić się tak przed siebie godzinami, ale mieliśmy ważną robotę do zrobienia.
Zaganianie owiec to jedyna praca na ranczo, której Art nie jest w stanie zrobić sam. Czułam trochę, że mamy misję i że jego tegoroczny przychód zależy od tego, jak potoczy się dzisiejszy dzień.
Sprytne owieczki
Szybko i sprawnie dojechaliśmy do punktu, skąd Art przez lornetkę sprawdził położenie stada. We wczorajszej lokalizacji ich nie było. Zobaczyliśmy za to, że kilka owiec wygrzewa się na plaży.
Art doskonale zna i miejsce i swoje owce, więc nie zmartwił się za bardzo. Pojechaliśmy dalej i po kilku minutach dojrzeliśmy spore stado na wzgórzu, niedaleko klifów. Od tego momentu zaczęła się akcja. Zostaliśmy wyszkoleni, że do owiec trzeba podjeżdżać powolutku, bez pośpiechu i na dystans. Mają nas widzieć, ale nie można na nie naciskać, bo zwieją. Tak też robiliśmy.
Co jakiś czas, Art schodził z quada i spokojnie podchodził do zwierząt ciut bliżej. Podnosił ręce do góry, gestykulują łagodnie i wskazując kierunek, gdzie owce mają iść. Jednocześnie mówił do nich zdecydowanym głosem:
- Sheep, sheep, go to the barn! Good sheep. (Owce, owce, idźcie do zagrody! Dobre owce)
Owce kiedy nas zauważały, to wlepiały w nas ten swój łagodny wzrok. Po czym powoli, powoli wycofywały się, by po chwili czmychnąć. Dla nas to totalne zaskoczenie, jak bardzo są one sprytne i zwinne. Za pierwszym razem zajęło im dosłownie kilka minut, by totalnie zniknąć z zasięgu naszego wzroku i… sprawić, że przez chwilę drapaliśmy się po głowie, zastanawiając się gdzie są.

Ślepy punkt
Art znając szlaki owczych wędrówek zdecydował, żeby pojechać wzdłuż klifu. Na jego końcu znajduje się cypel z plażą, na którą lubią schodzić jego zwierzęta. Przed ruszeniem w dalszą drogę włączyliśmy radia UKF. Każde z nas miało po jednym dla lepszej komunikacji.
Wiatr na klifie wiał tak mocno, że ledwo dało się stać. Pomimo słońca, przy tak mocnych powiewach robiło się błyskawicznie zimno. Na szczęście byliśmy ubrani w kilka warstw. Widok z klifu znowu były tak piękny, że trudno było skupić się na jeździe.
Kiedy dotarliśmy na szczyt cypla, od razu zauważyliśmy kilka owiec. Najpierw przyglądały się nam, po czym znowu uciekły. Art wyglądał na zamyślonego. Podszedł do krawędzi klifu i spojrzał w dół.
– Gdzie jest reszta? Jak myślisz? – krzyknęłam, ale wiatr porwał moje słowa i żadne nie dotarło do adresata. Podeszłam kilka kroków w stronę Arta. I nagle je zobaczyłam. Ponad sto owieczek kłębiło się na dole, na plaży pod nami. Część z nich powoli zaczęła wspinać się po dosyć stromym zboczu. Było tam przejście, którym mogły przejść na drugą stronę cypla i dalej na plażę.
– Poczekajmy, co zrobią. Może same przejdą. Jak nie, to trzeba będzie żeby ktoś tam do nich zszedł i je pogonił dalej. – powiedział Art, widząc mój zaskoczony wzrok.
W międzyczasie dołączył do nas Michał. – A może puścimy drona? Krowy się go bały, więc może i owce zaczną przed nim uciekać i nie trzeba będzie tam schodzić. – zasugerował.
Wiatr chwilowo przysiadł, więc wykorzystaliśmy okazję i tak zrobiliśmy. Dron podleciał do owiec na odległość ok pięciu metrów, czujniki odległości piszczały, że obiekt jest za blisko… A owce? Gapiły się prawie niewzruszone! Kilka, tych najbliżej drona zrobiło kilka kroków wstecz, by być dalej od niego. I tyle. Potem się tylko na niego patrzyły, a po chwili zaczęły ignorować!
Plan B
Trzeba więc było wdrożyć plan B. Jako ochotnik zgłosiłam się na zejście w dół. Przestawiliśmy mojego quada w miejsce, gdzie Art spodziewał się, że wyjdą owce a ja za nimi. Moim zadaniem było skierować wszystkie do przejścia na cyplu tak, aby zaczęły iść wzdłuż plaży. Miejsce, gdzie miały zacząć wychodzić z plaży na wzgórze było znane. Owce mają swoje szlaki, których z reguły się trzymają. Art i Michał stali w bezpiecznej odległości, żeby mieć na nie oko i zaganiać w odpowiednim kierunku.
Kiedy zeszłam na plażę, owieczki wyglądały na dosyć zdziwione. Oczywiście, nie zrobiły sobie zbyt wiele z mojej obecności. Dopiero, kiedy podeszłam bliżej, odezwałam się do nich, to lider stada mnie zauważył. Ruszył przed siebie, a za nim cała gromada. Kiedy i ja najpierw wdrapałam się na szczyt przejścia, a potem z niego zeszłam na plażę, to zobaczyłam, że owieczki są już na plaży, ale podzieliły się na dwie grupy. Część faktycznie szła plażą, ale kilkadziesiąt postanowiło wejść na inny stromy klif!

Kto tu ucieka?
Zawołałam Michała przez radio, tłumacząc co się dzieje. Ledwo usłyszałam jego odpowiedź. Wysokie skały pomiędzy nami zakłócały sygnał. W pośpiechu powiedział mi tylko, że gnają właśnie na quadach, bo owce wyszły nie w tym miejscu, co chcieliśmy. Okazało się, że wyszły niemal prosto na chłopaków! Musieli więc szybko uciekać, żeby zwierzaki się ich nie przestraszyły i nie zawróciły.
Ja w tym czasie, spokojnie podążałam za owcami na plaży, co chwila krzycząc do nich, to co Art, czyli:
- Owce, owce, idźcie do zagrody!
W końcu doszłam do miejsca, gdzie kilka metrów nade mną stał mój quad. Nie wiedziałam, czy mam dalej zaganiać owce, czy wracać na quad. W oddali zobaczyłam jednak, że pierwsza część stada, która wybrała drogę klifem, idzie już łańcuszkiem po wzgórzu w kierunku rancza. Jednocześnie usłyszałam, jak Michał mówi na radiu, że właśnie jadą z Artem w moją stronę. Chwilę jeszcze poobserwowałam spacer owieczek po plaży. Trochę nie wyglądały jakby miały zamiar wyjść na wzgórze i na szlak ku ranczo…
I tu z pomocą przyszedł… lisek! Szedł po plaży jakieś 500 metrów ode mnie i przed owcami. Kiedy go zauważyły, to skręciły na wzgórze, dokładnie na szlak ku ranczo. Uśmiechnęłam się szeroko i w myślach podziękowałam liskowi.
Na dobrym szlaku
Kiedy dołączyłam do chłopaków, mieli już opracowany dalszy plan działania. Art wyruszył dookoła góry, żeby stamtąd zagonić pierwsze stado (to które szło klifem) i dopilnować, by podążało dalej właściwym szlakiem. My mieliśmy powoli jechać za stadkiem, które właśnie wyszło z plaży. Kontaktowaliśmy się przez radio UKF. Wydawało się, że w końcu kontrolujemy sytuację.
Jadąc za owcami musieliśmy bacznie obserwować drogę. Ziemia na Aleutach często się trzęsie, jest więc w niej pełno wyrw i małych strumyczków. Quad przejeżdża przez nie raczej bez problemu, o ile robisz to powoli i w kontrolowany sposób. A czasem taka wyrwa przekształca się w kanion, którego nie da się przejechać. Wtedy trzeba szukać drogi dookoła.
W pewnym momencie od naszego stadka ok. 40 owieczek odłączyło się kilka sztuk. Od razu poinformowaliśmy o tym Arta. Powiedział, żeby skupić się na większej grupie i dalej za nimi podążać. W końcu „nasze stadko” dołączyło do grupy, której pilnował Art. I tak to ok. 140 owiec szło dobrym szlakiem ku ranczo.

Szalona gonitwa
Byliśmy już prawie przy jeziorku. Tutaj zaczynało się ogrodzenie, do którego miały dojść owce. Idąc około kilometra wzdłuż niego, miały dojść do bramy swojej zagrody. Było już po godzinie 1600. Byliśmy zmęczeni i głodni (skończyły się nam ciasteczka i batoniki!). Wizja, że niedługo usiądziemy w domu Arta przy herbacie wydawała się jak na wyciągnięcie ręki.
A jednak… Owce, owszem i doszły do ogrodzenia, zgodnie z planem. Ale kiedy stanęło im ono na drodze, to zamiast skręcić w lewo i zacząć iść w kierunku ranczo, lider skręcił w prawo, w stronę jeziora. A tam znalazł możliwość obejścia ogrodzenia tuż przy krawędzi jeziorka, dosyć stromym urwiskiem! I tak to, kiedy myśleliśmy że już się witamy z gąską, dostaliśmy pstryczka w nos!
Art widząc jak znowu wymyka nam się stado, poprosił nas abyśmy szybko zjechali do jeziora. Kiedy my próbowaliśmy znaleźć odpowiednie miejsce do zjechania z dosyć stromego wzgórza, on sam rzucił się w pościg za stadem. To co zrobił do dzisiaj nie mieści nam się w głowach!
Wyobraź sobie, że mający siedemdziesiąt jeden lat Art, wcisnął gaz i w szaleńczym tempie zaczął gonić owce. Tak jechał po plaży jeziorka, a potem po wertepach i kanionach, że byliśmy przerażeni że to się zaraz źle skończy. Do tego my sami utknęliśmy na zboczu – Michałowi zgasł silnik, a ja potrzebowałam dłuższej chwili, żeby ocenić czy dam radę zjechać z tego wzgórza. Wszystko działo się bardzo szybko i kiedy w końcu dotarłam do jeziora, to zobaczyłam, że Artowi udało się zawrócić stado. Gdyby tego nie zrobił, to owce uciekłyby w góry i tyle by było z tego naszego zaganiania.

Czy to się uda?
Owce nie poddawały się i kiedy przeszły plażę, to znowu zamiast iść w stronę ogrodzenia skręciły w prawo, tym razem na bagna! Zajęło nam około godzinę, żeby znowu je zgromadzić przy siatce. Byliśmy już wszyscy zmęczeni i chyba śmiało mogę powiedzieć, że też zrezygnowani. Ja zaliczyłam upadek z quada. Miękko wylądowałam w kałuży bagienka i nic mi się nie stało. Ale wyprowadziło to i mnie, i Michała z równowagi. Trochę się przestraszyliśmy i byliśmy już na granicy decyzji, żeby po prostu zostawić tę robotę w cholerę. Art też już nie za bardzo wiedział, jaki ruch teraz wykonać, żeby owce znowu nam nie uciekły…
Moment przełomowy
– Dacie radę przytrzymać je przy tym ogrodzeniu? – w końcu powiedział Art – Ja w tym czasie pojadę naokoło i otworzę bramę zagrody. Jeśli uda nam się je zmusić do wyjścia na plażę i przejścia wzdłuż niej, to będziemy już prawie w domu.
I tak to, po dwudziestu minutach byliśmy niemalże w tym samym miejscu, ale po drugiej stronie tego samego ogrodzenia. Owce owszem przeszły przez otwartą przez Arta bramę. Tylko, że skręciły na wzgórza…. Na szczęście, szybka, wspólna akcja zaganiania udaremniła im ucieczkę i znowu zapędziła pod płot. Zamknęliśmy otwartą bramę. Teraz trzeba było tylko przekonać je, żeby przeszły wzdłuż ogrodzenia na plażę.
Miałam już dosyć tego ciągłego ganiania się i byłam mocno zdeterminowana, żeby jak najszybciej zjeść kolację. Zeszłam z quada i odnalazłszy w sobie pastuszkę, zaczęłam przemawiać do owiec. Mówiłam spokojnie, z miłością, ale stanowczo:
- Dobre owce. Kochane owce. Idźcie do zagrody. Idźcie do zagrody – powtarzałam te słowa jak mantrę, jednocześnie krok po kroku zbliżając się do zwierząt.
Zadziałało! Owce w końcu zeszły na plażę, potem minęły wszelkie dziury po drodze i w końcu doszły do właściwego ogrodzenia! A potem, jedna za drugą zaczęły iść w kierunku upragnionej bramy!
Oczywiście, po drodze kilka się zabłąkało (w końcu to owce ;)). Jedna nawet w panice wskoczyła do strumyczka. Biedaczka nie mogła wyjść, bo brzegi były za strome. Kiedy w końcu miała grunt i szansę wyskoczenia z wody, to ledwo dała radę – jej namoknięte futro podwoiło lub nawet potroiło jej normalną wagę!

Zapada noc
Powoli nadzorowaliśmy chód owiec do bramy. Zatrzymały się na chwilę w jednym kącie, przy ogrodzeniu które kilka godzin wcześniej wzmacnialiśmy. Wykorzystaliśmy tę okazję i Michał pojechał otworzyć bramę do zagrody, do której chcieliśmy je zapędzić.
Robiło się już ciemno. Znowu moje zniecierpliwienie wzięło górę i postanowiłam podejść do nich bliżej, żeby się ruszyły a nie tak tylko stały. Jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy zauważyłam że jedna owca jest już po drugiej stronie ogrodzenia, a kilka kolejnych stoi na tylnych raciczkach (tak chyba nazywają się nóżki owiec, prawda?) a przednimi opierają się na pokrzywionym płocie! Tym samym płocie, który niby wzmocniliśmy!
„Oooo, nieeee…” pomyślałam i znowu zdecydowanie przemówiłam do owiec. Chyba się wystraszyły, bo posłusznie ruszyły. A ta jedna, która była już po drugiej stronie płotu, z miejsca w którym stała wykonała dziarski skok i dołączyła do stada! Zrobiłam wielkie oczy, po czym parsknęłam śmiechem.
Ostatnia szansa
Na piętnaście minut przed zapadnięciem totalnej ciemności, owce stały dwa metry od bramy. Nie widziały jej i były gotowe znowu biec w totalnie innym kierunku. Cała nasza trójka już dawno zeszła z quadów i staliśmy jakieś dziesięć metrów od nich.
– Albo teraz, albo nigdy! – krzyknął Art – Ale nie naciskajcie ich za mocno, żeby nie spanikowały. To naprawdę dzikie zwierzęta.
Wszyscy mówiliśmy do nich najczulej jak potrafiliśmy, wskazując na bramę. Aż w końcu zdarzył się cud! Pierwsza owca nieśmiało przekroczyła próg bramy, a za nią kolejna, i kolejna. I tak to w końcu, po dziesięciu godzinach zaganiania, po niemal roku hasania wesoło po wzgórzach wyspy Unalaska, ok. 160 owiec trafiło z powrotem na ranczo Arta.
Widać było, że nasz nowy znajomy odżył. Jeszcze zanim zamknął bramę, uścisnął nam dłonie, ogromnie dziękując. Promieniał ze szczęścia.

Pożegnanie z Artem i owcami
Po powrocie do jego domu, zjedliśmy wspólny posiłek. Jakimś cudem mieliśmy wciąż siły na pogaduchy choć zbliżała się północ (naszego, złego czasu, bo rzeczywiście zbliżała się druga nad ranem). Strasznie szkoda, że musimy płynąć dalej. Fajnie byłoby tak po prostu pogadać za dnia, bez pośpiechu. Poza tym Art teraz będzie strzygł owce. Da radę zrobić to sam, ale z pomocą robi to nawet dziesięć razy szybciej! Może się wtedy skupić tylko na strzyżeniu, a nie na zaganianiu owiec do stajni, ustawianiu ich w linię i sprzątaniu wełny.
Niestety, mamy ostatnią dobę okienka pogodowego, żeby przepłynąć do Dutch Harbor. Tam musimy dokończyć formalności wjazdowe do USA (z pracownikiem Biura Wizowego jesteśmy w kontakcie mailowym, odkąd dopłynęliśmy na Attu). Potrzebujemy też koniecznie zatankować, bo jedziemy już prawie na oparach!
Na pożegnanie, dostaliśmy od Arta trochę jedzenie z jego bogatych zapasów. My daliśmy mu olej do silnika i starego tableta. Trochę krępowaliśmy się go zaoferować bo działa wolno, ale stwierdziłam że może jednak mu się przyda. Można na nim czytać dokumenty lub oglądać zdjęcia. Wziął go z wielką radością, przy czym najpierw upewnił się że można go ładować z zasilacza 12V, który ma podłączony do paneli słonecznych. Gdyby musiał po to włączać generator, to nie miałoby to sensu.
To był niezwykły dzień. Ogromnie pomogliśmy Artowi w jego pracy, co wielokrotnie podkreślał. A dla nas to była ekscytująca przygoda i mega doświadczenie! Zapamiętamy tę wizytę na długo… i teraz w CV w pozycji inne umiejętności, możemy wpisywać: „Zaganianie owiec na Aleutach” 😉
Ola (pasterka ;P)
Fakty z pokładu Crystal
Doba wyprawy po Aleutach: 70 (31.08.2022)
Suma przepłyniętych mil: 5943 Mm
Maksymalna temperatura powietrza: 11,2°C (rano pod pokładem 10,4°C)
Danie dnia: Pieczony kurczak i warzywa przyrządzone przez Arthura
Sprawdź, gdzie na Pacyfiku teraz jesteśmy! Naszą aktualną pozycję znajdziesz na https://skiff.pl/pozycja/
Spodobał Ci się ten tekst? Dmuchnij więc wiatr w żagle Krysi:
lub