Po Labradorze na niezłym hardkorze (cz. 1)
Huraganowe wiatry na Labradorze
Prognozy wiatrowe mieliśmy bardzo dobre. Może aż za dobre. W południową część Labradoru miał wtargnąć niż 960 HPa. Oznaczało to, że w naszej okolicy miało wiać do 40 węzłów od rufy, a na południe od centrum niżu nawet ponad 70! Pozostawało mieć nadzieję, że podobny potwór nie rozjedzie nas, kiedy będziemy dokładnie na środku akwenu bez możliwości ucieczki.
To już nie był sztorm tylko huragan!
Początkowo nasza żegluga była dość leniwa. Drugiego dnia od rana wiatr powoli zaczął się rozkręcać. Wieczorem wiało już dobre 8° w skali Beauforta (B). Zważywszy na to, że wiatr był od rufy nie była to na szczęście jakaś zabójcza siła.
Fala dziad
Niestety fale przychodziły z kilku kierunków, jednocześnie nakładając się na siebie. Ich wysokość dość szybko przekroczyła 4 metry i co jakiś czas nasza rufa potężnie obrywała załamującym się, ryczącym grzywaczem.
Podczas jednego takiego potężnego klapsa zostaliśmy dość mocno położeni na burtę. Co gorsza, zgasło nam ogrzewanie. Najprawdopodobniej dostała się do niego woda przez wydech. W tym czasie na zewnątrz było 1,5 stopnia i szalała śnieżyca.
Temperatura w jachcie systematycznie zaczęła spadać, a my zakładaliśmy na siebie kolejne warstwy ubrań.
Arktyczna moda na jachcie
Półtorej doby później padł rekord. Nad ranem w mesie mieliśmy 5,5°C! Wśród załogi Crystala panowała moda multiwarstwowa. Co ciekawe do wszystkiego jest się w stanie człowiek przyzwyczaić!
Ja miałem na sobie spodnie termiczne, polarowe kalesony i spodnie od dresu. Górę mego ubioru stanowiła koszulka termiczna, golf, bardzo gruby polar i puchowa kamizelka. Na nogach skarpetki zwykłe i na nie bardzo grube wełniane (dzięki Marcin!). Generalnie bez tych wełnianych skarpetek, to nie wyobrażam sobie tegorocznych arktycznych harców.
Moda damska podrasowana jeszcze była przez czapki i rękawiczki. No i przyznam, że tak ubrany zupełnie nie odczuwałem dyskomfortu. To niesamowite, jak można się do wszystkiego przyzwyczaić.
Żegnaj panelu!
Następnego dnia, w poniedziałek, wiatr zelżał do 7°B, ale fala zrobiła się jeszcze bardziej wredna.
Koło południa rozjechała nas z hukiem potężna, załamująca się, fala wypełniając przy okazji cały kokpit. Nie było wtedy nikogo w kokpicie i natychmiast wyjrzałem, żeby zobaczyć, czy nic się nie stało. Niestety stało się.
Nasz tylny panel słoneczny, wiszący na lewej burcie, na relingu był dosłownie rozerwany na pół. Zgięła się też stójka (podpórka) relingu. Odciąłem tylko smętnie widzące resztki, które szybko poszły na dno.
No niestety. Mocowanie tych paneli to jest niezła prowizorka i wypływając z Lizbony liczyłem się z takim scenariuszem. Szkoda, że fala je dopadła prawie na finiszu naszej żeglugi po sztormowych wodach. Stójkę trzeba będzie wyprostować lub wymienić w Halifax.
Więcej strat na szczęście nie odnieśliśmy i przez kolejne dwa dni (25 i 26 września) żeglowaliśmy szybko na południe w dość komfortowych warunkach. Jedynym minusem był braku ogrzewania, ale do temperatur 7-8°C wewnątrz zdążyliśmy się już przyzwyczaić.
Była to jednak dopiero połowa naszego rejsu jachtem przez wzburzony Labrador. Niedługo więc przyszło nam czekać na kolejny, silny sztorm.