Po drugiej stronie globu

W drodze na Rarotongę wiatry mieliśmy raczej słabe i pokonanie 520 mil zajęło nam ponad 4 doby, z czego 30 godzin pyrkaliśmy na silniku. Na pociechę wiało przynajmniej ze wschodniej połówki oraz złapaliśmy 2 duże tuńczyki i barakudę!
W trakcie tego przelotu przekroczyliśmy “antypołudnik” Warszawy! Już dalej od domu nie będę 😉 Rarotongę ujrzeliśmy w czwartym dniu płynięcia. Pomimo że tego dnia dość mocno wiało (robiliśmy 6-7 węzłów), wiadomo było, że za dnia do portu wejść nam się nie uda. Nie byłem z tego powodu zadowolony, bo wejście do portu Avatiu ma tylko 50 metrów szerokości a poza torem po obu stronach jest rafa koralowa. Jednak kiwać się do rana na rozfalowanym oceanie nie chciałem (podobnie jak reszta załogi), dlatego zdecydowałem się spróbować. Ostatecznie wejście okazało się dość proste, ponieważ podejście było wskazywane przez świetnie widoczny nabieżnik. Granice toru znaczyły zielono-czerwone pławy i do tego mapa elektroniczna wskazywała pozycję bez pudła.
Port Avatiu nie jest za bardzo przyjazny dla jachtów. Z dziobu rzuca się kotwicę, a rufę zaczepia się na długich cumach do wysokiego betonowego nabrzeża. Nie wiem zupełnie dlaczego, ale ten sposób cumowania Amerykanie nazywają śródziemnomorskim. Trzymanie kotwicy jest tu słabe i najlepiej wypuścić co najmniej 50 metrów łańcucha. Zwykle cumowaniu w tym porcie towarzyszy boczny wiatr z prawej burty i aby nie wylądować na zawietrznym jachcie powinno się jednocześnie luzować łańcuch kotwiczny i wybierać cumę rufową. Znaczy to, że długość cumy, to minimum 50 metrów i musi być ona zaczepiona do brzegu przed rozpoczęciem całego manewru.
No więc po kolei. Kiedy tylko znaleźliśmy się w osłoniętym porcie, wzięliśmy się za pompowanie pontonu. Następnie na brzeg popłynął desant ze 100 metrową cumą, zaczepili ją do nawietrznego polera i z końcówką wrócili na jacht. Potem już zostało rzucenie kotwicy w odpowiednim miejscu i wycofanie się “na sztywno” w stronę nabrzeża. Może z mojego opisu wygląda to na dość skomplikowane, jednak jak się bez pośpiechu wykonuje po kolei wszystkie te ruchy to operacja ta jest prosta. Boczny wiatr nie był silny, kotwica złapała dobrze od razu i po godzinie od wpłynięcia do portu staliśmy zacumowani 5 metrów od nabrzeża. Ze względu na ciągłe falowanie w basenie portowym dojście rufą do samego brzegu jest tu niemożliwe i ponton nadal pozostaje jedynym sposobem wydostania się na ląd. W trakcie cumowania dowiedzieliśmy się, że nocne wejścia do portu są zabronione, jednak poza informacją nikt specjalnie nie miał o to pretensji.
Na małe wysepki Pacyfiku nie powinno się zawijać w trakcie weekendu, bo praktycznie nikt z oficjeli nie pracuje i check- in wiąże się z dodatkowymi opłatami. I tak na oczekiwaniu na celników i immigration zeszła nam prawie cała niedziela. Zanim formalności nie stanie się zadość nikt nie może zejść z jachtu na ląd. Koło 16:00 pojawiła się sympatyczna pani oficer, podbiła paszporty i wreszcie mogliśmy swobodnie poruszać się po okolicy. Resztę formalności z oficerami od zdrowia i kwarantanny załatwiliśmy następnego dnia – w poniedziałek rano.
Początkowo na Rarotonga zamierzałem stać tylko 2 dni, ale ze względy na niekorzystne prognozy wyjście musieliśmy odroczyć do czwartku. Rarotonga przez 2 dni miała być pod wpływem głębokiego niżu, który miał przynieść silne przeciwne wiatry. Tu parę słów o schemacie pogodowym w tych okolicach. Południowe Wyspy Cook’a w porównaniu z Markizami, czy Wyspami Towarzystwa (Tahiti, Bora Bora itd.) leżą dość daleko na południe. Mimo, że jeszcze ciągle są one w zasięgu pasata nie jest on tu tak silny i stabilny, a na pogodę mają także silny wpływ układy niżowe, które w trakcie południowej zimy raz na 7-10 dni przechodzą na południe od wysp. Kiedy nadciąga taka depresja , wiatr ze wschodniego skręca powoli i kierunek przechodzi przez północno-wschodni, północny, zachodni, południowy i wraca powoli do wschodniego. Najbardziej gwałtowna pogoda występuje podczas wiatrów z połówki zachodniej i te właśnie wiatry chciałem przeczekać. Żegluga w pasacie ze względu na swoją łagodność często w literaturze anglojęzycznej nazywana jest Pacific milk run, podczas gdy okolice Wysp Cooka dangerous middle. Port Avatiu jest zupełnie otwarty na północ i przy wiatrach z tego kierunku oceaniczna fala nie niepokojona przez nic z całą furią atakuje zakotwiczone jachty. Ponoć 2 tygodnie przed nami 2 jachty zostały poważnie uszkodzone o betonowe nabrzeże podczas takiej pogody. Właśnie takie wiatry miały wiać ze środy na czwartek. Zapowiadało się ciekawie.
Tymczasem od pani celnik dowiedzieliśmy się, że na wyspie żyje polska rodzina: Kuba z Adą i trójką maluchów. Kuba prowadzi wypożyczalnię rowerów. Dwa lata temu przeprowadzili się tu z Nowej Zelandii i planują zostać na stałe. Na wtorek wieczór zostaliśmy zaproszeni do nich na grilla. Jednym słowem naszych wszędzie pełno.
To co zaskoczyło mnie na mieście, to stopień ucywilizowania i nastawienia na turystów, których ulicami przewijała się cała masa. Co chwilę banki, knajpy, sklepiki z suwenirami i małe centra handlowe. Trochę inaczej wyobrażałem sobie dzikie Wyspy Cooka. Jak do tej pory z całego Pacyfiku było tu najmniej egzotycznie. Cały poniedziałek włóczyliśmy się po mieście i nadrabialiśmy zaległości w Internecie.
Następnego dnia załoga wynajęła samochód i zrobiła objazdówkę po wyspie. Ja jak zwykle miałem jakieś drobne zajęcia i zostałem na pokładzie. Koło 17:00 zostałem zgarnięty do busika i pojechaliśmy na umówionego grilla do Kuby. Mieszkają w dużym domu z ogrodem. Wszędzie mnóstwo kokosów i tropikalnej roślinności. Miło spędziliśmy te parę godzin. Gospodarze pokazali nam jak profesjonalnie rozprawiać się z kokosem. Mieli w ogrodzie zakopaną dzidę, tak że wystawało tylko ostrze z pomocą którego kokosa obierało się z wierzchnich farfocli. Następnie wali się tępą częścią maczety w skorupę i kokos elegancko się otwiera. Aż wstyd pomyśleć, ile się wcześniej męczyłem nad tak prostą czynnością.
Tu mała dygresja dla tych, co narzekają na ceny i szybkość Internetu w Polsce. Kuba z Adą płacą 80 dolarów miesięcznie za łącze 4Mbit z limitem transferu 8 GB. Czyli drogo i poszaleć na chomiku czy torentach się nie da.
W środę zaczęliśmy się przygotowywać do nadchodzącego wiatru. Zaczepiliśmy się jeszcze jedną kotwicą z dziobu, oraz pociągnęliśmy 2 cumy od zawietrznej strony jachtu. Po południu wiatr powoli zaczął przybierać na sile i przechodzić coraz bardziej na północ. Fala w porcie systematycznie rosła. Koło 18:00 okazało się, że kotwica naszych francuskich sąsiadów nie trzyma i są coraz bliżej groźnego betonu, o który rozbijały się już ponad metrowe fale. Kiedy odcumowali się, aby rzucić kotwicę ponownie zgasł silnik i znaleźli się w poważnych tarapatach. Rozważali przez chwilę stanięcie longside do nabrzeża, co im mocno odradzałem. Był to lekki jacht poniżej 40 stóp i przy takim zafalowaniu w najlepszym wypadku skończyło by się to jego dewastacją. Ostatecznie jeden z nich przypłynął do nas wpław z cumą, którą zaknagowaliśmy do naszego dziobu. Groźba bliskiego spotkania laminatu z betonem została na jakiś czas oddalona. Po chwili pojawił się spory jacht motorowy, który odciągnął ich na środek basenu portowego, gdzie zakotwiczyli ponownie. Tym razem już skutecznie. W tym czasie fala zdążyła się rozbudować do 1.5 – 2 m i z furią atakowała niedaleki brzeg za rufą. Jacht skakał jak szalony, liny jęczały, ale kotwice trzymały bez zarzutu. Gorzej było z komunikacją z lądem. Około 20:00 załoga wróciła z pokazów tanecznych na mieście. Wejście do pontonu, którego poziom dynamicznie zmieniał się względem drabiny, wymagało dobrego timingu, sporo ekwilibrystyki i mocnych nerwów. 3 osoby zrezygnowały z prób desantu i tę noc spędziły u Kuby, który ponoć kilka razy wstawał sprawdzić, czy z dachem wszystko w porządku. Jednak moja dzielna Crystal była niewzruszona. Nie przesunęliśmy się nawet o metr. Rano następnego dnia zarówno wiatr, jak i fala były już wspomnieniem. Pożegnaliśmy się z sympatyczną rodzinką i ruszyliśmy na Niue!