Rowerowa eskapada na Galapagos

Pierwszego dnia na Galapagos, zgodnie z planem, punktualnie o godz. 8 rano stawiliśmy się w wypożyczalni rowerowej. Rowery, jakie nam zaproponowano, miały hamulce tarczowe i ogólnie prezentowały się dość dobrze. Dostaliśmy kaski, mapki oraz dwie zapasowe dętki i byliśmy gotowi na całodzienną wycieczkę.

97% wyspy San Cristobal to park narodowy

Na Galapagos miejscowi szczycą się, że aż 97% powierzchni to zamknięty teren parku. Ludzie żyją i mogą się swobodnie poruszać tylko na 3% wyspy. Te dane procentowe dotyczę w sumie wszystkich wysp i jeśli spojrzymy tylko na San Cristobal, to cała południowa część (jakieś 20% powierzchni) jest ogólne dostępna dla mieszkańców i turystów. Ta część ze względu na mocno pagórkowaty charakter nosi nazwę Highlands.

Przez pierwsze 15 km droga cały czas wiedzie pod górę, by w końcu przy słodkim jeziorze El Junco osiągnąć wysokość 700 metrów. Potem przez kolejne 10 km jest z górki i cała trasa kończy się na pięknej plaży Puerto Chino. W sumie w jedną stronę jest ok 25 kilometrów.

Podwózka w jedną stronę

Pan z wypożyczalni słusznie poradził nam, aby do El Junco podjechać z rowerami taksówką i potem dopiero kontynuować z górki.

Oczywiście początkowo były głosy, żeby spróbować całą trasę w obie strony zrobić o własnych siłach, ale kiedy przez okno samochodu obserwowaliśmy niekończący się podjazd wiedzieliśmy, że podjechanie taksówką było najrozsądniejszym rozwiązaniem.

Jezioro El Junco – początek wyprawy

Po dwudziestu minutach jazdy byliśmy na parkingu przy kraterze wulkanu El Junco. W jego kalderze znajduje się słodkie jezioro. Zostawiliśmy rowery i ruszyliśmy ścieżką pod górkę. Na zdjęciach jezioro prezentuje się bardzo fajnie, jednak ze względu na bardzo gęstą mgłę nam nie zaprezentowało się wcale. Na bardzo krótką chwilę mgła troszeczkę się rozproszyła i mogliśmy dojrzeć kawałek wody. Niestety nic ponadto.

Zeszliśmy więc z powrotem na parking, wsiedliśmy na nasze jednoślady i ruszyliśmy w dół drogi. Muszę przyznać, że wypożyczenie rowerów było super pomysłem i pozwala na zupełnie inne doznania niż przez okno taksówki. Ponieważ droga opadała dość stromo w dół, to bez wysiłku pędziliśmy jak szaleni.

Z wizytą na żółwiowej fermie

Następną atrakcją po zamglonym jeziorze była ferma żółwi Galapagos – Galapageria. Przez setki lat ludzie masowo mordowali żółwie na Galapagos i doprowadzili praktycznie do wyginięcia gatunku, od którego to wyspy wzięły swoją nazwę. Aby odnowić populację, władze parku powołały do życia żółwiowy inkubator.

Żółwie żyją tu półdziko, pod nadzorem ludzi. Złożone jaja są zbierane i umieszczane w specjalnych klatkach. Następnie żółwie są dokarmiane. Po siedmiu latach część z nich zostaje wywieziona na północ wyspy, gdzie żyją sobie już zupełnie dziko w naturalnym środowisku. Po może kwadransie bardzo przyjemnej jazdy bez pedałowania dotarliśmy do Galapagerii.

Walka o liście?

Tak się sympatycznie złożyło, że akurat załapaliśmy się na karmienie, które mogliśmy obserwować dosłownie na wyciągnięcie ręki. Żółwiki dostały do paśnika górę liści palmowych. Większość z nich zajadała się kulturalnie, nie zwracając na resztę uwagi. Ale przy stole nie zabrakło też agresorów. Niektóre osobniki syczały na siebie i próbowały odepchnąć swojego sąsiada. Nie była to walka o jedzenie, bo to leżało dosłownie wszędzie. Tu bardziej chodziło o zasady i pokazanie kto rządzi. Oczywiście potyczki odbywały się w żółwim tempie. Kilkadziesiąt dorosłych żółwi zjada dziennie 60 kilo liści. Ich obsługą zajmują się wolontariusze z całego świata.

Po karmieniu przeszliśmy ścieżką oglądać najmniejsze okazy. Najmłodsze osobniki, które były wielkości dosłownie kilku centymetrów mieszkały w dużych kuwetach przykrytych siatką. Strasznie nieporadne były te maleństwa i co chwilę było widać malca na plecach, który rozpaczliwie przebierał nóżkami, nie mogąc się przewrócić. Starsze były posegregowane wg wieku i miały swoje osobne wybiegi.

I tak około godziny zeszło nam się na podglądaniu życia tych miłych, niespiesznych stworzeń. Zapakowaliśmy się na rowery i zjechaliśmy kwadrans w dół do końca drogi do Puerto Chino, gdzie znajduje się śliczna plaża, na której mieliśmy przez godzinę zbierać siły na powrót pod górę.

Morderczy powrót pod górkę i szybki zjazd

W sumie było nas osiem osób załogi. Z tych ośmiu, połowa jeszcze na plaży stwierdziła, że nie chce im się pedałować taki kawał pod stromą górę i tak jak w pierwszą stronę na najwyższe wzniesienie wjadą taksówką. I tak na placu boju zostaliśmy my (ja i Ola), Marcin i Michał. Już pierwsza prosta pokazała nam, że to nie będzie spacerek.

Ja już po 150 metrach musiałem zejść z roweru, żeby złapać oddech. Na tej samej prostej Michał zdecydował, że złapie jednak stopa. Też nie byliśmy pewni czy damy radę doczłapać się na górę, ale postanowiliśmy jeszcze trochę powalczyć.

Pokonanie 7 km podjazdów o różnym nachyleniu zajęło nam dwie godziny, podczas których wielokrotnie prowadziliśmy rowery, idąc i sapiąc obok. My, tzn. ja i Ola, bo Marcin w kwestii podjazdów był nie do zdarcia i ani razu nie zsiadł z roweru! Mistrzunio.

I tak koło godz. 15 wgramoliliśmy się na najwyższe wzniesienie, gdzie czekał na nas Michał, który wraz z rowerem wjechał tu na pace pickupa. Trochę odpoczęliśmy i wreszcie mogliśmy zacząć przyjemny i szybki zjazd.

Mimo że zmęczeni, byliśmy zadowoleni, że spróbowaliśmy i daliśmy radę. W dół to już była czysta przyjemność, a nawet adrenalina, bo momentami pędziliśmy naprawdę szybko.

Z wizytą w domku na drzewie

W drodze powrotnej do Puerto Baquerizo, zatrzymaliśmy się w miasteczku El Progresso. Jedną z głównych atrakcji tego miejsca było najstarsze na wyspie, trzystuletnie drzewo, na którym zbudowany był domek. Trochę się naszukaliśmy zanim trafiliśmy na miejsce, ale udało się!

Całkiem spory drewniany domek zbudowany 15 metrów nad ziemią był najstarszym na wyspie drzewie. Co ciekawe, domek można wynająć i spędzić w nim noc. W środku jest normalne łóżko, lodówka, a nawet kibelek z prysznicem (co prawda do używania nie częściej niż co 30 min) 😉

Ogólnie teren dookoła jest bardzo fajnie zagospodarowany, z wieloma akcentami marynistycznymi. Chyba właściciel jest emerytowanym rybakiem lub marynarzem. Po godzinie popijania kawki, zjedzeniu przepysznych lodów domowej roboty i odpoczynku w tej przyjemnej scenerii, zapakowaliśmy się na rowery i rozpoczęliśmy zjazd do portu.

Przy siedzącym trybie życia na jachcie bardzo miło było się na maksa zmęczyć.

W ogóle nie żałowaliśmy wylanego potu na stromym podjeździe i zdecydowanie polecamy zwiedzanie San Cristobal rowerem.

Zapraszamy do obejrzenia całej galerii zdjęć z naszej rowerowej wyprawy na San Cristobal, Galapagos!