RPA z wody, lądu i powietrza

W Kapsztadzie na szczęście nie miałem specjalnie dużo roboty przy jachcie. Oczywiście zawsze coś się znajdzie, jednak były to sprawy czysto kosmetyczne i nie wymagające zbyt dużo czasu. RPA to niewiarygodnie ciekawy kierunek podróży, oferujący odwiedzającym turystom poza pięknymi krajobrazami, także praktycznie nieograniczone możliwości aktywnej turystyki w rozsądnej cenie. Do tego na drugi tydzień pobytu miała do mnie dołączyć Ola, więc zapowiadały się arcyciekawe 7 dni.
Już wieczorem pierwszego dnia pojechaliśmy na jedną z głównych masowych atrakcji Kapsztadu, a mianowicie na górującą nad miastem na ciut ponad 1000 m Górę Stołową (Table Mountain). Nazwa jest nieprzypadkowa, bo faktycznie wygląda ona jak gigantyczny stół z płaskim blatem. Na szczyt można się dostać albo dzięki trzygodzinnej wspinaczce albo kolejką. My wybraliśmy tę drugą opcję 😉 Prawdopodobnie każdy turysta odwiedzający Kapsztad chce dostać się na szczyt, więc zwykle panuje tu straszny tłum. Mimo że my wjeżdżamy koło godz. 18, to i tak musimy odstać w kolejce ponad 30 minut (wartościowa wskazówka – bilety po godz. 18 są o połowę tańsze, co poniekąd wyjaśnia kolejkę ;)). W 2012 r. został zorganizowany plebiscyt na 7 Nowych Cudów Natury (New7Wonder of Nature) i dzięki głosom ludzi z całego świata Góra Stołowa została przyjęta do tego elitarnego grona obok m.in. Amazonki, wietnamskiej Zatoki Ha Long, wodospadów Iguazu czy Komodo w Indonezji. Nie bez powodu. Widok ze stołu jest po prostu obłędny! Na północ od podnóża góry rozpościera się piękny widok na cały Kapsztad i okolicę. Widać też szczyty: Głowa Lwa (Lions Head – 668m) oraz Wzgórze Sygnałowe (Signal Hill-349m). Po południowej stronie, za skąpanymi w obłoczkach pagórkami, gdzieś w oddali czai się Zatoka Fałszywa (False Bay). Jej wody od otwartego oceanu oddziela słynny Półwysep Przylądkowy (Cape Penisula) zakończony jeszcze słynniejszym Przylądkiem Dobrej Nadziei (Cape of Good Hope). Słońce powoli idzie ku zachodowi i wszystkie barwy krajobrazu wokół nas stają się bardzo ciepłe. Fajnie, że przyjechaliśmy tu akurat na zachód, tylko ten zimny wiatr… Gdy tylko słońce tonie w oceanie zwiewamy do kolejki, bo zimno staje się nie do wytrzymania. W drodze powrotnej zaczepia nas Darek, jak się okazuje polski fotograf z National Geographic, który od kilku tygodni jeździ po całym RPA i zbiera materiał. W krótkiej rozmowie namawia nas na nurkowanie w klatce z żarłaczami białymi. Nie było tego w naszych planach, ale jak tak zachwala to trzeba spróbować! Okazja, żeby pod wodą podziwiać kilkumetrowe rekiny, może się już nie powtórzyć.

Rekiny są w miejscowości Gansbaai. To 150 kilometrów na południe od Kapsztadu, ale prawie po drodze do Przylądka Igielnego (Cape Agulhas), który i tak mieliśmy odwiedzić. Tu mała dygresja: większość osób mylnie myśli, że najdalej wysuniętym na południe i oddzielającym Ocean Indyjski od Atlantyckiego jest Przylądek Dobrej Nadziei. W rzeczywistości jest to oddalony o 250 kilometrów od Kapsztadu właśnie Przylądek Igielny. Najpierw z rana jedziemy na surfing do niewielkiej miejscowości Muizenberg. Jest to okoliczna mekka surfingu oraz kite?a; mówi się że to tutaj narodził się południowoafrykański surfing! Ja nigdy jeszcze nie próbowałem jazdy na fali. Kiedyś sporo pływałem na windsurfingu, ale to stare dzieje. Ola za to pierwsze kroki na surfie ma już za sobą. Po godzinie jestem wykończony 😉

Mimo że w tym czasie udało mi się może z 5 razy stanąć na desce i pojechać na fali, to jestem zachwycony! Co za adrenalina! W przyszłości na pewno jeszcze spróbuję, gdy będzie okazja. Na plaży w Muizenberg wisi tablica informacyjna. Obok instrukcji dotyczącej bezpiecznego korzystania z plaży, jest również informacja o tym, kiedy w zatoce był ostatnio widziany rekin. Okazuje się, że całkiem niedawno, bo nieco ponad tydzień temu. Informacja ta jednak nie przeszkadza setkom ludzi korzystać z wody. Tu widać to normalka 😉

Koło godz. 15 ruszamy dalej. Dobrze by było zdążyć na Przylądek Igielny za dnia, a przed nami jeszcze kawał drogi. W RPA jest niesamowicie rozwinięta infrastruktura drogowa. Właściwie wszędzie idzie autostrada lub przynajmniej droga szybkiego ruchu. W tej kwestii Polska ma sporo do nadrobienia. Droga malowniczo wije się wzdłuż wybrzeża. Piękne plaże z dzikim przybojem kontrastują z ciągnącymi się – czasami aż po horyzont – slumsami. W Południowej Afryce takie osiedla, a właściwie miasta skrajnej biedy noszą nazwę townshipów. Jest to rządząca się swoimi prawami miejska dżungla i nawet policja omija je z daleka. RPA choć jest krajem nieprzyzwoicie pięknym, to jednocześnie znajduje się na samym topie rankingów przestępczości. Napady, morderstwa, rozboje i porwania są tu na porządku dziennym. Dlatego wszystkie osiedla ogrodzone są murami z drutem kolczastym, który do tego jest pod napięciem. Im bogatsze osiedle tym potężniejszy mur i zasieki. Nawet wspomniane townshipy ogrodzone są murami. W tym wypadku jest to robione w celu zatrzymania przestępczości i gangów na wyznaczonym terenie. Bieda wewnątrz jest skrajna i ponoć np. dziedziczenie ubrań z pokolenia na pokolenie jest tu sprawą normalną.

Ale wróćmy do bardziej przyjemnych aspektów przebywania w tym pięknym kraju. Zarówno Kapsztad, jak i Przylądek Igielny wchodzą w skład Prowincji Przylądkowej Zachodniej. Jest to najbogatsza, pokryta winnicami prowincja RPA. I jedyna, w której przeważają biali. I tak po 2 godzinach jazdy, najpierw wzdłuż pięknego wybrzeża, a potem pomiędzy pokrytymi winoroślą pagórkami docieramy do położonej nad Zatoką Walkera turystycznej miejscowości Hermanus. Zadbane nadmorskie promenady oraz liczne wykwintne małe knajpki powodują, że człek bardziej czuje się tutaj jak na Lazurowym Wybrzeży niż w Afryce. Jednak, to co czyni tę mieścinę tak znaną, to pluskające się w wodach Walker Bay wieloryby. Podobno wystarczy sobie siedzieć w knajpce i zerkać od czasu do czasu w morze, a na pewno coś się wypatrzy. Tak jest w sezonie, który trwa do końca listopada. Niestety my byliśmy tydzień później i widać świadome kalendarza wieloryby odpłynęły już zgodnie z rozkładem.

Zjedliśmy wyśmienity obiad i ruszyliśmy dalej. Do Przylądka mieliśmy jeszcze spory kawałek i szansa dotarcia tam przed nocą powoli malała. Na finiszu nawigacja spłatała nam figla i zamiast drogą szybkiego ruchu (pewnie dłuższa o 10 km) skierowała nas na 40 kilometrowy rajd po szutrówkach. Trasa była piękna i wiodła przez wspaniałe dzikie krajobrazy, ale spowolniło nas to na tyle, że na Przylądku Igielnym byliśmy tuż po zachodzie. Jeszcze raz przypomnę, że jest to najdalej na południe wysunięty punkt kontynentu afrykańskiego i rozgranicza on wody Oceanu Indyjskiego i Atlantyckiego. Z tym późnym przybyciem nie było jakiegoś strasznego dramatu, ponieważ mieliśmy zarezerwowany nocleg tuż obok, więc postanowiliśmy zameldować się ponownie na Przylądku następnego dnia o świcie.

Kolejny dzień znowu zapowiadał się niesamowicie ciekawie, ponieważ o 9 mieliśmy zarezerwowane nurkowanie w klatce z żarłaczami białymi w mieścinie Gansbaai! Tym razem udało nam się nie pogubić (dla odmiany po drodze kilka razy z drogi uciekały przed nami dzikie strusie) i po pięknym wschodzie słońca z widokiem na 2 oceany jednocześnie, trochę po 8 siedzieliśmy już u organizatora naszej rekiniej wycieczki i zajadaliśmy śniadanko. Na pierwszy rzut oka wyglądało, że cała wioska żyje z nurkowania w klatkach.

Kiedy zjechali się już wszyscy chętni do klatki, organizator zrobił nam małą odprawę, podczas której wyjaśnił pokrótce, jak to wszystko będzie wyglądało, jak zachowywać się w klatce (np. zabronił głaskać rekiny ;( ), oraz dlaczego akurat tu jest tak duża szansa na spotkanie żarłacza białego (great white shark). Zatokę Frikkie i jej wysepki Dyer i Geyser zamieszkuje tysiące fok uchatek, które są naturalnym pożywieniem naszych rekinków. Do tego żarłacze są dość wrażliwe na temperaturę, a nawet zasolenie wody, a warunki panujące w zatoce idealnie spełniają ich wyrafinowane gusta. Wszystkie te czynniki decydują o tym, że klatkowy przemysł turystyczny rozwija się tu pełną parą. Po odprawie, każdy dostał pomarańczowy gumowy sztormiaczek i przeszliśmy kilkaset metrów w dół drogi do maleńkiego nabrzeża. W Gansbaai nie ma normalnego portu. Jachty stoją na łożach na brzegu i w razie potrzeby są wodowane przez traktor. Po powrocie od razu lądują na twardym.

Zapakowaliśmy się na łódź i ruszyliśmy na zatokę. Nasza miała 4 silniki Suzuki po 200 KM każdy. Nie pamiętam już, kiedy byłem na jachcie totalnym pasażerem 😉

Po może kwadransie szybkiej, ale spokojnej jazdy byliśmy na miejscu. Zaczął się proces nęcenia, który trwał nieprzerwanie przez kolejne godziny. Wyglądało to następująco: na rufie znajdował się spory czarny kubeł, w którym uśmiechnięty pan przygotowywał rekinie przysmaki. Przepis bardzo prosty: napełnij kubeł wodą do pełna, a następnie dodaj ok. 10 kg tuńczyka i posiekaj go na miazgę za pomocą łopaty, a następnie od czasu do czasu dolewaj wody do kubła. W ten sposób krwawa tuńczykowa miazga rozlewa się małymi dawkami wokoło łodzi, kusząc okoliczne rekiny perspektywą większego posiłku. Zrobiliśmy powoli 2 okrążenia i stanęliśmy na kotwicy burtą do wiatru.  Po zawietrznej przytwierdzona została klatka, z której mieliśmy obserwować rekiny. Do klatki wchodziło od góry, na jedną turę 8 osób. Większość czasu, czekając na rekina, stało się w tej klatce w wodzie po szyję. Nad nią stał zaś inny pan, który w okolice klatki rzucał przyczepionego do boi tuńczyka na sznurku i tak kierował tą zacną przynętą, żeby atakujący rekin przepłynął przy samej klatce.

Tu mała dygresja odnośnie prądów i temperatury wody. Na wschód od Przylądka Igielnego, brzegi RPA obmywane są przez ciepłe wody Prądu Agulhas. Natomiast na zachód przez zimny Prąd Oceanu Południowego. Na odcinku 200 kilometrów różnica w temperaturze wody wynosi ponad 10 stopni. Zatoka Frikkie jest na zachód i zważywszy na ciepły klimat woda jest tu potwornie zimna. Tego dnia miała 10 stopni. Oczywiście organizator zapewnia ciepłe, pełne pianki z kapturem i butami, ale mimo to pierwszy kontakt z wodą przyjemny nie był. Ponieważ nie znoszę cudzych obsikanych pianek, zabrałem swoją. Niestety okazała się za cienka na te warunki… Dobra. Wróćmy do akcji.

No więc pan zarzuca przynętę około 5m od klatki i wypatruje. My siedzimy w tym czasie w tej wodzie po szyję i w napięciu (zmarznięciu) czekamy. Jak pojawia się rekin, pan krzyczy wniebogłosy: “REKIN Z PRAWEJ!!! PATRZ NA PRZYNĘTĘ!!! W DÓŁ!!! W DÓŁ!!!” i wszyscy równiutko dają nura pod wodę wypatrując bestii. I faktycznie. W większości przypadków rekin przepływał tuż przy klatce. Niestety przejrzystość wody nie była większa niż metr i rekin wyłaniał się z szarej nicości nagle, skręcał pół metra przed naszymi podnieconymi twarzami i zwykle po 2 sekundach znikał. Mimo, że widoczność mogła by być lepsza, to robiło to na mnie spore wrażenie. Najbardziej emocjonujący moment przeżył pewien Portugalczyk. Wszyscy już się napatrzyli, zdążyli zmarznąć i w klatce siedział sam. Akurat wtedy rekin tak dynamicznie rzucił się na zanętę, że nie zauważył przed sobą przeszkody i z całym impetem uderzył w klatkę. Jego wielki łeb wlazł z 30 cm do środka, dosłownie pół metra od filmującego wszystko Portugalczyka, który miał szczęście, że nie dostał “z bańki”. Na koniec facet zebrał od wszystkich chętnych maile, ale ostatecznie filmu jeszcze nie dostałem.

To co mnie najbardziej zdziwiło to, że w klatce nurkowanie jest tylko na moment na bezdechu. Wcześniej wyobrażałem sobie, że będziemy siedzieć cały czas pod wodą z butlą, a wokół nas będą krążyć rekiny 😉 Mimo że było trochę inaczej, to i tak byliśmy zadowoleni z przygody, która za wszystko łącznie ze sprzętem i poczęstunkiem kosztowała około 70 Euro na głowę. Podobno widzieliśmy 5 różnych okazów żarłacza białego o długości od 2 do 4 metrów (ten z filmowych Szczęk miał 6,5 m 😉 ). Na jacht wróciliśmy już po zmroku i mimo zmęczenia od razu wzięliśmy się za planowanie następnych atrakcji. W Kapsztadzie jest tego tyle, że żeby skosztować tylko najciekawszych rzeczy przez tydzień trzeba być na najwyższych obrotach.

Kolejnego dnia mieliśmy zaklepany lot na paralotni ze Wzgórza Sygnałowego. Oczywiście w tandemie z kimś, kto umie tym sterować i wylądować 😉 Nigdy wcześniej tego nie robiłem, a że mam lęk wysokości, to trochę się obawiałem. Ostatecznie nerwy były tylko tuż przed startem. Jak tylko nogi straciły grunt i wznieśliśmy się w powietrze cały stres został zastąpiony przez euforię. Była piękna, prawie bezwietrzna pogoda i widok z lotu ptaka na miasto, plaże i załamujące się fale był po prostu przepiękny. Na deser korkociąg, kołowanie tuż nad dachami budynków i lądowanie w parku. Wszystko trwało zaledwie parę minut, ale dawka adrenaliny na tyle potężna, że zdecydowanie było warto. Zaraz po locie wspięliśmy się jeszcze na Lwią Głowę – widok również jak najbardziej warty grzechu. Tym samym zaliczyliśmy “koronę Kapsztadu”, czyli Table Mountain, Lions Head i Signal Hill ;).

Podczas tego intensywnego tygodnia nie mogło nas także zabraknąć na Półwyspie Przylądkowym, na końcu którego leżą Punkt Przylądkowy (Cape Point) oraz słynny Przylądek Dobrej Nadziei. Tym samym, wszystkie przylądki opłynięte w trakcie rejsu drogą morską udało mi się również obejrzeć od lądu. Znaczna część Półwyspu Przylądkowego wraz z Przylądkiem Dobrej Nadziei stanowią część Parku Narodowego Góry Stołowej i można tu spędzić kilka dobrych godzin podziwiając przepiękne krajobrazy. Dojechać zaś z miasta najlepiej przez Chapman’s Peak Drive, czyli kilka kilometrów bardzo krętej drogi wykutej w pionowym klifie, strzelającym wprost z błękitnego oceanu. Zapierające dech w piersiach widoki sprawiały, że my zatrzymywaliśmy się przez te kilka kilometrów na prawie każdym punkcie widokowym.

W drodze powrotnej z Przylądka Dobrej Nadziei musieliśmy koniecznie zahaczyć o miasteczko Simon’s Town. To tu znajduje się największa w okolicy kolonia Pingwinów Afrykańskich. Szczerze mówiąc te pocieszne stworzenia zawsze kojarzyły mi się ze śniegiem i generalnie zimnem. Dlatego mocno zdziwiło mnie, kiedy dowiedziałem się, że pingwiny żyją również na kontynencie afrykańskim, który kojarzył mi się bardziej ze słoniami i żyrafami 😉

Ostatniego dnia wizyty Oli, wybraliśmy się na położoną 11 km na północ od Kapsztadu Wyspę Robben, gdzie w czasach walki o zniesienie apartheidu znajdowało się więzienie polityczne, w którym przetrzymywano czarnoskórych aktywistów. Najbardziej znanym więźniem był Nelson Mandela, który spędził tu 18 lat życia. Po upadku apartheidu więzienie zostało zamknięte i znajduje się tu teraz muzeum, w którym przewodnikami są byli więźniowie. Polecam każdemu, kto w Kapsztadzie jest w stanie wygospodarować pół dnia, bo to niezwykłe doświadczenie i możliwość dotknięcia ważnego kawałka historii tak niezwykłego miejsca, jakim jest RPA.

Mam nadzieję, że nikogo nie zanudziłem zbyt szczegółowym opisem, ale czas spędzony w Kapsztadzie był jednym z ciekawszych tygodni podczas całego rejsu! 🙂

Więcej zdjęć: TUTAJ i niedługo w galeriach na stronie.