Jak przepłynąć Kanał Panamski? Relacja jachtu Crystal
Przepłynięcie Kanału Panamskiego jachtem to ważne i trochę stresujące wydarzenie. My długo będziemy to wspominać. Zapraszamy na relację z naszego tranzytu.
Jak zorganizować tranzyt jachtem przez Kanał Panamski? Przeczytaj tutaj o stronie administracyjnej takiego przejścia.
Nasz tranzyt Kanału Panamskiego został wyznaczony na niedzielę, 10 lutego 2019 r. Kanał “rozdziewiczyliśmy” jednak już wcześniej w ramach pomocy międzyjachtowej, przepływając go w piątek i sobotę jako pomocnicy przy linach na hiszpańskim katamaranie Louro (relację z tego przejścia przeczytasz tutaj). Niby wiedzieliśmy już czego oczekiwać, ale jednak płynięcie na własnym jachcie to zupełnie inna historia…
Dzień 1: Oczekiwanie na pilota Kanału Panamskiego
W sobotę późnym wieczorem, pełnym składem załogi do przepływania przez Kanał Panamski: my, Nicolas, Maite i Józek, dotarliśmy w końcu na naszą S/V Crystal. Zmęczeni po emocjach tranzytu na Louro, w niedzielę trochę dłużej pospaliśmy. Machina naszego przejścia miała ruszyć dopiero koło godz. 15.
Od godz. 11 zaczęliśmy nasłuchiwać na radiu na kanale 12 wiadomości, kiedy możemy spodziewać się pilota Kanału. Punktualnie w południe wywołał nas operator Christobal Signal i poinformował, żebyśmy spodziewali się pilota o godz. 16.15. Po jakimś czasie znowu się odezwał i zmienił godzinę na 15.30. Zostaliśmy poinformowani, że płyniemy w trzy jachty. My mamy być w środku, co jest zdecydowanie najlepszą opcją, bo nie trzeba podawać lin, ani w nic się nie walnie. Trochę odetchnęliśmy z ulgą.
Wałówka na tranzyt
Punktualnie o 15.30 na kotwicowisku pojawił się holownik rozwożący pilotów. Ku naszej radości na pokład wgramolił nam się Rafa (ten co prawie zgubił kapelusz przy poprzednim tranzycie na Louro).
Przejście Kanału Panamskiego to także duży wysiłek i logistyka kulinarna. Załogę i pilota trzeba przez całe dwa dni tranzytu żywić i poić. I nie może to być byle co.
W kilku miejscach czytaliśmy historię, że pilot nie był zadowolony z jedzenia i zamówił sobie na pokład obiad przez telefon. Dostawa na jacht kosztowała 200$, które oczywiście pokrył kapitan jachtu.
W instrukcjach przepływania Kanału jachtem jest też napisane, że pilot pije wyłącznie zamkniętą wodę butelkowaną. Więc trzeba mieć w zapasie trochę półlitrowych buteleczek.
Od rana Ola dwoiła się i troiła w kambuzie. Mieliśmy dużo owoców na przekąski oraz pyszne świeżo upieczone ciasto jogurtowe z papają. Pierwszego dnia na obiad mieliśmy leczo z ryżem, a drugiego makaron z cukinią i suszonymi pomidorami. W razie gdyby pilot nie trawił pokarmów bez mięsnych usmażony był także kurczak 😉
Od razu ruszyliśmy z kopyta w kierunku śluz Gatun
Tym razem cały dystans pokonaliśmy bez zwalniania. Niestety okazało się, że wstępny plan wiązania jachtów był tylko wstępny i już jest nieaktualny. W środku miał płynąć katamaran z dwoma jachtami po bokach. My mieliśmy być z prawej burty.
Koło godz. 17 połączyliśmy się w bardzo szeroką tratwę. Katamaran w środku miał ponad 50 stóp długości, a po drugiej stronie był hiszpański jacht zbliżony wielkością do Crystal. Więc pewne mieliśmy z 18 metrów szerokości.
Nie było specjalnie wiatru, a w śluzach Gatun przy wpływaniu nie ma też prądów. Jazda w górę na jezioro przebiegła bezproblemowo. Zgodnie ze zwyczajem w tych pierwszych śluzach, jachty wpływają za większymi jednostkami. Wypływając ze śluzy czeka się więc, aż “większy brat” odpali silniki, wypłynie, a woda się uspokoi. Pilocie naszej tratwy dosyć zgodnie i synchronicznie rozkazywali nam ruszać dalej, kiedy było już bezpiecznie.
Nocleg na jeziorze Gatun
Pierwsze śluzy, prowadzące do jeziora Gatun pokonaliśmy sprawnie i szybko. Już koło godz. 18.30 cumowaliśmy do boi, gdzie spędza się noc, czekając na dalszą drogę przez Kanał Panamski.
Boje na jeziorze Gatun są wielkie i mają tak z półtora metra średnicy. Piloci starają się postawić jak najwięcej jachtów do jednej “bojki”. Ich ulubiony sposób jest następujący:
- dwa jachty stają do bojki po przeciwnych stronach, mając ją na śródokręciu i prowadzą do boi szpringi;
- z dziobu i rufy idą liny, łączące jachty bezpośrednio, co uniemożliwia spotkanie dziobami albo rufami.
My mieliśmy boję z naszej lewej burty, a z prawej dokleili nam jeszcze katamaran. Po drugiej stronie boi stali Hiszpanie. Dobrze, że miejsce było bardzo spokojne bez wiatru, ani fali. Posiedzieliśmy trochę z naszymi miłymi hiszpańskimi gośćmi przy servesita (hiszpańskie, zdrobniałe określenie na piwko) i koło godz. 21 poszliśmy spać. Kiedy przepływaliśmy Kanał na Lauro, to piloci drugiego dnia zjawili się już o godz. 7 rano! Chcieliśmy więc i teraz być gotowi tak wcześnie.
Dzień 2: Dziarski tranzyt w stronę Pacyfiku
Następnego dnia trochę zaspaliśmy, ale chyba pilotom przytrafiło się to samo, bo tym razem zjawili się dopiero koło godz. 9 rano. Mieliśmy więc mnóstwo czasu na śniadanie i poranną kawkę. Od razu ruszyliśmy z prędkością 6 węzłów w stronę śluz Pacyfiku. Do pokonania był dystans 27 mil, czyli niecałe pięć godzin żeglugi.
Większą część trasy płynie się jeziorem Gatun, które powstało w latach 1907 – 1913 przez budowę zapory Gatun i spiętrzenie rzeki Chagres. Tak więc Kanał Panamski w większości wiedzie przez zalaną dolinę rzeczną. Płynięcie tą trasą to taka spokojna wycieczka jak parostatkiem 😉 Cały czas mija się jakieś wielkie statki, jednak jest na tyle szeroko, że adrenalina specjalnie nie rośnie. Dużo ciaśniej jest na Kanale Kilońskim.
W drodze do śluzy Pedro Miguel największą atrakcją był wygrzewający się na plaży kajman. Chyba się nawet trochę do nas uśmiechał 😉
Chaos przed śluzą Pedro Miguel
Koło godz. 14.00 byliśmy już przy Pedro Miguel i zaczęliśmy znowu łączyć się w naszą super szeroką tratwę. Przypomnijmy, że w śluzach od strony Pacyfiku małe jachty stoją z przodu przed dużym statkiem. Mieliśmy więc do śluzy wpływać jako pierwsi, przed statkiem.
Kiedy byliśmy już powiązani i powoli zmierzaliśmy do wejścia, wydarzyło się coś dziwnego. Statek, który był już dość blisko i miał śluzować za nami, zaczął na nas trąbić! Nasi piloci nie mogli dogadać się z pilotem ze statku i wtedy zaczął się totalny chaos.
Musieliśmy zawrócić, żeby zejść mu z drogi, ale w stronę śluzy pchał nas wiatr 15-20 węzłów. Taka szeroka ława ze względu na cztery silniki (dwa jachty i katamaran) ma super manewrowość, ale pod jednym warunkiem…te silniki muszą ze sobą współpracować. Jeśli każdy ciągnie w swoją stronę, to manewrowość wynosi zero.
Niestety okazało się, że w naszym wypadku miał miejsce wariant drugi. Normalnie w takiej sytuacji komendę powinien przejąć pilot/sternik ze środkowego katamaranu. Jednak w tym wypadku facet zupełnie stracił głowę i nie był w stanie z siebie wydusić pół komendy.
“Czy leci z nami pilot?”
Ponieważ chwilowo zapanowało bezkrólewie, to nagle spora część załogantów z katamaranu poczuła w sobie żyłkę dowódcy. Najbardziej aktywne były dwie starsze wysportowane panie, ubrane na różowo. Na świeżo dopracowanych fryzurach miały fachowe różowe daszki i prawdopodobnie do przejścia Kanału przygotowywały się długie godziny u fryzjera.
Nie należy więc dziwić chęć niesienia pomocy gorzej przygotowanym kolegom (czyli nam). Razem ze swoim kolegą (on był bez różowego daszka) biegały z jednego kadłuba na drugi, pokrzykując do reszty, co ma robić. Oczywiście było to bez porozumienia ze swoim kapitanem, który realizował sobie jeszcze inną koncepcję. Powstał straszliwy chaos i harmider. A statek zbliżał się i trąbił…
Na szczęście wszystko to działo się bardzo wolno i za którąś tam próbą udało nam się w końcu wykręcić i zejść mu z drogi. Statek minął nas powoli, po czym zacumował tuż przed wejściem do śluzy (troszeczkę je przytykając), po czym dał nam znak, że mamy wjeżdżać do środka.
Niesamowita wręcz koordynacja zważywszy, że w akcję zaangażowanych było aż czterech pilotów! Jeśli tak wygląda komunikacja między dużymi statkami (a czemu miałaby wyglądać inaczej) to wiadomo, skąd się biorą wypadki.
W prawo, w lewo… ściana!
Nasza bezwładna ława jakoś wyminęła statek i nawet udało nam się wcelować w śluzę. Pozostało nam jeszcze przepłynąć 300 metrów na sam koniec i tam zacumować. Cały czas dość silny wiatr wpychał nas do środka i potrzeba było wykonywać zdecydowane ruchy. Najgorsze w takiej sytuacji to stanąć w miejscu i stracić manewrowość.
Przy naszym pierwszym przejściu z Nikolasem i Karlem obaj panowie dobrze się komunikowali i do śluz wjeżdżali przy dobrej prędkości. Na koniec zdecydowanie hamując i podając cumy. I tak takie manewry powinny być robione.
W naszym wypadku niestety było dokładnie odwrotnie. Zarówno francuski katamaran w środku, jak i Hiszpanie z jego lewej strony cały czas hamowali. Jeśli lewa strona hamuje, to prawa nie może sobie płynąć, bo cały układ skręca w lewo. Dlatego, żeby płynąć prosto, my też musieliśmy hamować. Oczywiście, żeby wyrównać, lewa strona może na chwilę dać gazu, jednak Hiszpanie mimo próśb nie chcieli współpracować.
W związku z tym traciliśmy prawie zupełnie sterowność i cały układ dryfował powoli w kierunku muru, który zbliżał się nieuchronnie po naszej prawej burcie. Nasz pilot (swoją drogą bardzo rozsądny gość) ciągle mi podszeptywał “do tyłu”, “do tyłu”. Kiedy już byliśmy dosłownie metr od przycierki stwierdziłem, że czas przestać ratować płynięcie prosto, a zacząć myśleć o swojej prawej burcie i dałem całą na przód. Na dobre kilka sekund po prostu usiadłem na manetce.
Ława zaczęła skręcać w lewo i Hiszpanie, żeby nie palnąć w mur, musieli też dać gazu, dzięki czemu wszyscy ruszyliśmy, odzyskaliśmy sterowność i co najważniejsze odsunęliśmy się od ściany. Przez chwilę było nerwowo. Była to jednak dopiero pierwsza z trzech i zarazem najłatwiejsza śluza od strony Pacyfiku…
Śluzy Kanału Panamskiego – rozmiary
Tu mała dygresja odnośnie wielkości samych śluz. Wszystkie oryginalne śluzy są tej samej wielkości. Mają 1000 stóp (304,8 m) długości i 110 stóp (33,53 m) szerokości.
Przy obecnych wielkościach statków jest to za mało i żeby nie stracić na znaczeniu, zostały zbudowane większe śluzy o długości 427 metrów, szerokości 55 metrów i głębokości 18,3 metra. Jednak co z tego, że śluzy są tak głębokie, jeśli na jeziorze Gatun głębokości są mniejsze, a do tego jezioro powoli się wypłyca. Dlatego projektantom statków zaleca się projekty statków z maksymalnie 16-stoma metrami zanurzenia.
Najtrudniejsze dopiero przed nami…
Po wypłynięciu ze śluzy Pedro Miguel, wypływa się na maleńkie jezioro Miraflores, za którym są dwie śluzy o tej samej nazwie, a potem wody Pacyfiku. Są one najtrudniejsze ze względu na bardzo silne prądy (2 do 4 węzłów!), które występują na powierzchni wody wewnątrz śluz.
Silne prądy zasysające do wnętrza śluzy Miraflores
W pierwszej z nich jest to prawdziwy fenomen, który trudno wytłumaczyć. Otóż po otwarciu wrót wjazdowych pojawia się bardzo silny prąd zasysający do wewnątrz śluzy. Co ciekawe pojawia się on czasami zaraz po otwarciu wrót, a czasami kilka minut później. Kiedy dwa dni wcześniej wpływaliśmy tu na katamaranie Louro, śluza Miraflores dosłownie nas wessała i trzeba było nieźle hamować, żeby stanąć przed wrotami na końcu.
Tym razem mieliśmy kupę szczęścia (więcej niż rozumu). Oczywiście wjechaliśmy do środka totalnie nieporadnie i oczywiście nadal nie było żadnego głównodowodzącego, który skoordynowałby nasze manewry. Nasz pilot jedynie powiedział coś paniom w różowych daszkach i było to na tyle skuteczne, że zupełnie przestały służyć dobrą radą. Przynajmniej było ciszej.
No więc wjeżdżamy do śluzy. Oczywiście za wolno, raz za bardzo w lewo, raz za bardzo w prawo, ale co najważniejsze NIE MA PRĄDU. A przynajmniej nie było go, gdy wpływaliśmy i cumowaliśmy!
Dopiero w momencie wybierania cum do wewnątrz śluzy wpadł jakby rwący potok, który na szczęście nas nie porwał, bo liny były już wybrane. Gdyby zrobił to dosłownie minutę, dwie wcześniej to pewnie przejąłby zupełnie kontrolę nad naszą nieporadną tratwą.
Zjawisko to jest bardzo ciekawe, bo przecież na końcu śluzy są zamknięte wrota i ta ogromna ilość wody musi prawdopodobnie dawać przy nich nura i wypływać przy dnie w przeciwnym kierunku. Najważniejsze jednak, że zdążyliśmy zacumować w porę i pierwsza śluza Miraflores została przepłynięta bez zbędnych emocji. Ufff…
Ostatnia śluza Kanału Panamskiego
W drugiej nie ma żadnego prądu na wejściu. Za to na wyjściu woda ze śluzy zostaje jakby wyssana przez Pacyfik. To zjawisko akurat łatwo wytłumaczyć.
Otóż słodka woda znajdująca się w śluzie jest lżejsza od słonej z oceanu. Po otwarciu wrót wody te zaczynają się gwałtownie mieszać. Słona woda wchodzi klinem pod słodką, która po powierzchni jest wypychana na zewnątrz.
Po otworzeniu się wrót powinno się oddać cumy i dziarsko jechać na przód. W tej ostatniej śluzie wszystko poszło wyjątkowo gładko i koło godz. 18 zostaliśmy dosłownie wypluci na Pacyfik.
Nerwówka na ostatniej prostej
Po wypłynięciu ze śluzy pozostaje jeszcze jedna potencjalnie niebezpieczna czynność – wzajemne odczepianie się jachtów. Niby banalne, ale pilotom się zwykle spieszy i lubią to robić przy pełnej prędkości. Można się oczywiście na to nie zgodzić i kazać zwolnić, jednak po wyjściu z Kanału wszyscy są myślami już na kotwicowisku przy piwku za cudowne ocalenie i też chcą wszystko mieć jak najszybciej za sobą.
W naszym wypadku pilot dał znak, żeby się rozczepić kiedy płynęliśmy jakieś 4,5 węzła. Najpierw poszły szpringi, a potem powinny pójść jednocześnie cumy. Ale nie poszły. Ola oddała cumę dziobową i okazało się, że na rufie coś się zablokowało. Nikolas szarpał się chyba z pół minuty, zanim ostatecznie byliśmy wolni!
Nie stało się na szczęście zupełnie nic, ale lepiej nie myśleć co by było, jeśli w tym czasie od dziobu przyszłaby większa fala i nasze jachty by się rozeszły przy połączonych rufach… Uszkodzenia gwarantowane dlatego lepiej trzymać koncentrację do samego końca i nie robić takich głupot na finiszu.
Sukces – S/V Crystal na Pacyfiku!
Chwilę później przepłynęliśmy pod Mostem Ameryk, który to most łączy Amerykę Północną z Południową. Zanim naszego pilota odebrał holownik, zrobiliśmy sobie ostatnie pamiątkowe zdjęcia z nim i naszymi niezawodnymi cumowymi z Louro.
Przed godz. 19 staliśmy już zakotwiczeni obok Muktuka i Louro przy La Playita marina i można było odetchnąć. Po prawie czterech latach, Krysia znowu była na Pacyfiku. Nie udało się przez Przejście Północno-Zachodnie to przepłynęliśmy przez Kanał Panamski i już za chwilę mieliśmy dogonić oryginalny stary plan naszego rejsu morskiego dookoła świata. Ale na razie trzeba było trochę odsapnąć. To były naprawdę bardzo intensywne cztery dni w Kanale Panamskim 😉
1 komentarz