Z Kanarów na Cape Verde z przystankiem w Dakarze

Wprawdzie nasz rejs dookoła świata zaczęliśmy 16.09.2013 z Lizbony, jednak za pisanie dziennika biorę się dopiero teraz, czyli w drodze z Kanarów do Senegalu.

Pierwszy odcinek na trasie Lizbona – Porto – Santo – Ilhas Desertas – Las Palmas przebiegł wyjątkowo sprawnie. Wystarczy napisać, że pokonaliśmy w sumie 838 Mm w 135 godzin, nie robiąc przy tym żadnego zwrotu. Całe 135 godzin prawym halsem! Dzięki szybkiej żegludze mieliśmy więcej czasu na poznawanie mijanych atrakcji.

Ja jednak płynąłem tę trasę po raz 8 i nie było w niej dla mnie niczego odkrywczegoJ Jedyna ciekawostka to poznany jeszcze w Lizbonie jacht Stefani, na którym Janusz, tak jak my, zaczyna swoją żeglarską przygodę dookoła świata. Na drodze od Lizbony do Las Palmas spotykaliśmy się w każdym porcie.

2. października na jachcie zaczęła pojawiać się powoli nowa załoga na etap Kanary – Senegal – Cape Verde. Koło południa ruszyliśmy na duuże zakupy. Potrzebowaliśmy prowiant dla 6 osób na 2 tygodnie więc trochę tego było. Całe szczęście w Las Palmas dostarczają zakupy na jacht, bez samochodu mielibyśmy problem. Ze względu na prognozy pogody zaplanowałem wypłynięcie następnego dnia na 19:00. Zaczęliśmy dość powoli, by nad ranem jechać już przyzwoite 6 węzłów. Ponad połowę trasy aż do Przylądka Cap Blanc żegluga szła nam w iście sprinterskim tempie. Na samej genui robiliśmy średnio ok. 7 węzłów. Niestety za przylądkiem u wybrzeży Mauretanii wiatr zaczął zdychać i wyraźnie zwolniliśmy?

Na Kanarach zaopatrzyłem się w pokaźny zapas różnych zanęt do trolingu. Od pierwszego dnia ciągnęliśmy na raz 2 zanęty jednak bez żadnych rezultatów. Dopiero po wpłynięciu na płytkie wody w pobliżu kontynentu afrykańskiego zaczął się prawdziwy tuńczykowi szał. W 2 godziny wyciągnęliśmy na pokład pięć 2-3 kg sztuk i po zapełnieniu zamrażarki musieliśmy zakończyć połowy.

Na dobę przed Dakarem wiatr na tyle się ustabilizował, że postawiliśmy genakera. I tak po ponad 6,5 doby żeglugi dotarliśmy wreszcie w czwartek koło południa do jacht klubu CVD w Dakarze. Szczerze mówiąc spodziewałem się pomostów z prądem i wodą, a tu okazało się że jacht klub to kotwicowisko, drewniany pomost na pontony i klimatyczny bar z ciekawą klientelą.

Zaraz po kotwiczeniu na podpłynął do nas Shawn z Południowej Afryki. Młody i fajny chłopak okazał się kopalnią wiedzy Co? Jak? Gdzie? i Za ile? w Dakarze. Ponieważ do Senegalu potrzebujemy wiz, których nie mieliśmy, od razu po załatwieniu formalności w barze ruszyliśmy na lotnisko do Immigration. Jeszcze w Polsce zarejestrowaliśmy się online i z gotowymi potwierdzeniami wpłaty była już to czysta formalność. Ale Afryka jak to Afryka. Tu ustalona cena nigdy nie jest ustalona. Musieliśmy stoczyć długi bój z taksówkarzami żeby zaakceptowali ustaloną wcześniej kwotę. Twierdzili, że część z nas tylko i wyłącznie dzięki ich interwencji otrzymała wizy i za to należy się zapłata.

Następnego dnia ruszyliśmy zwiedzać miasto. Moje pierwsze spostrzeżenie to wszechogarniający brud, pył i gorące zatęchłe powietrze. Do pozytywów należy zaliczyć mnogość kolorowych ubiorów. Zwłaszcza kobiety są ubrane ciekawie i elegancko. Mężczyźni noszą wszelakie odzienia, od różnokolorowych tradycyjnych koszul, po standardową modę europejską.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od wizyty w banku, bo część załogi potrzebowała pieniędzy z bankomatu. Tu mieliśmy pierwsze starcie z hordą żebraków, a następnie z policją. Małe dzieciaki ciągały nas za rękawy próbując wyciągnąć parę groszy, Mateusz robił nam w tym czasie zdjęcia, co ze względu na bliskość banku i posterunku nie spodobało się policji. Było trochę nerwowo, ale po 10 minutach policjanci oddali paszport i mogliśmy ruszać dalej.

Jeden z ulicznych sprzedawców zaoferował nam swoje usługi jako przewodnik i skierowaliśmy się w stronę głównego meczetu. Nasza trasa wiodła przez główny bazar Dakaru, ponieważ nasz przyjaciel na każdym rogu miał ?swój sklep?, w którym ktoś z jego rodziny sprzedawał różne, w większości niepotrzebne, rzeczy. Trzeba tu przyznać, że Senegalczycy są mistrzami w wywieraniu presji i wciskaniu takich zbędnych przedmiotów.  Nie wiem na przykład czemu kupiłem aż 2 pary spodni a la piżama, bo nie planowałem kupować żadnej. Przemek z kolei kupił też DWIE piękne mini gitary 😉

Na ulicy panuje tu niesamowity gwar. Na co drugim straganie jest szczekawka, z której leci na cały regulator muzułmańskie zawodzenie. Po obejrzeniu meczetu (nic specjalnego) odwiedziliśmy jeszcze jedną fabrykę rękodzieła naszego przyjaciela. Robili tam jakieś słoniki i inne figurki. I tu ciekawostka. Dowiedziałem się jak powstaje afrykański heban. Otóż w jasne drewno (nie wiem dokładnie jakie) jest wcierana czarna pasta do butów. Robią to tak dokładnie, że powstały heban nie śmierdzi ani nie brudzi. Tak więc nie wierzcie w bajki, że takie drewno po prostu sobie rośnie.;)

Inną ciekawostką, gdy stoi się w jacht klubie, jest woda. Zatoka Han, w której się kotwiczy jest tak brudna, że o kąpielach i zmywaniu naczyń należy zapomnieć. Nasz znajomy Shawn po pięciominutowej kąpieli miał dwa dni ostrej sraczki. Ze względu na te zanieczyszczenia korzystanie z odsalarki odpada, z pewnością doszłoby do uszkodzenia. Ponieważ prysznice na brzegu nie zachęcały (a w tym klimacie codzienna kąpiel to obowiązek) i zmywanie naczyń odbywało się tylko w słodkiej wodzie nasze zużycie było duże. W końcu nasze zapasy wody zaczęły powoli się kończyć i trzeba było zatankować z brzegu. Mamy na pokładzie 12 kanistrów po 35 litrów każdy, więc można to było załatwić dwoma kursami pontonem na brzeg. I tu kolejna przeszkoda. Woda (dodatkowo płatna) na brzegu jest na tyle brudna, że trzeba ją filtrować podczas tankowania. Po długich poszukiwaniach udało mi się znaleźć zapasową obudowę filtra do odsalarki i byliśmy gotowi. Jak wyjąłem wkład filtra po tankowaniu, potwierdziła się konieczność filtracji. Bielutki nowy wkład był zupełnie brązowy! Jakiś szlam w tej wodzie mają czy inne gówno. Tak czy siak pijemy ją od 2 dni i jeszcze intensywność korzystania z kingstona nie wzrosła.

W niedzielę ja zostałem na jachcie, a załoga ruszyła na krajobrazową wycieczkę po okolicach Dakaru.  Wrócili koło 21:00, sklarowaliśmy jacht i o 23:00 ruszyliśmy w stronę Wysp Zielonego Przylądka. Godzinę po wyjściu z zatoki wchłonęła nas gigantyczna burza. Przez kolejną godzinę jechaliśmy na silniku, a wokół nas pioruny waliły dosłownie wszędzie. Błyskawice były tak mocne, że sternik po takim uderzeniu przez parę sekund był oślepiony. Na wszelki wypadek wyłączyłem wszystkie urządzenia elektryczne na jachcie. Po żegludze wzdłuż wybrzeża Afryki i postoju w Dakarze cała łódka pokryta była rudym saharyjskim pyłem. Burza umyła nas idealnieJJak wszystko przeszło postawiliśmy genuę i leniwie ruszyliśmy w stronę Cape Verde.

Prognozy dobre, ale bajdewindowe. Ci co żeglowali wiedzą, że wtedy chlapie i wszystkie luki w jachcie muszą być zamknięte. Jak piszę ten tekst jesteśmy po pierwszym dniu żeglugi. Pod pokładem spędziłem może 20 minut. Szacunek dla kambuza, że w temperaturze dochodzącej do 35 stopni i kompletnym zaduchu dali radę usmażyć tuńczyka (z zapasów własnych!).

Następnego dnia temperatura spadła do przyjemnych 30 stopni, a wiatr uspokoił się na tyle, że mogliśmy pootwierać jacht. Niestety kierunek był dla nas niekorzystny i przez cały dzień i całą noc nie przybliżyliśmy się wyraźnie do celu. Cały wtorek była kompletna flauta i do wieczora płynęliśmy na silniku. Na szczęście pod wieczór dmuchnęło i noc spędziliśmy bez jazgotu. Przez to, że straciliśmy sporo czasu na halsowanie, zaczęły nas gonić terminy, ponieważ pierwsi załoganci mają loty już w czwartek koło południa. Kiedy piszę teraz ten tekst (środa, 10:00) do celu mamy jeszcze 90 Mm i suniemy niemrawo 4-4,5 węzła. Jak tak dalej pójdzie na finiszu trzeba będzie odpalić znowu katarynę?

Ostatecznie powiało i końcówkę udało nam się dopłynąć na żaglach. I tak w czwartek 17. października o 04:00 czasu lokalnego rzuciliśmy kotwicę w zatoce Palmira na wyspie Sal. Po parogodzinnej drzemce tradycyjnie ruszyliśmy na lotnisko załatwić formalności z Immigration. Palmira w  przeciwieństwie do położonej na południu Sal Santa Maria nie jest tak skażona turystyką i zachowała swój klimat. Lokalesi też bardzo sympatyczni i kontaktowi.