Dalej przez Indyjski!

Wyspy Kokosowe opuściliśmy w środę 15-go lipca po południu. Miłym akcentem na pożegnanie podczas wychodzenia z atolu był szalony delfin, który przez dobre parę minut kręcił śruby i robił fikołki tuż przy burcie jachtu. Przed zachodem słońca postawiliśmy żagle, okrążyliśmy Horsburgh Island i znaleźliśmy się znowu na otwartym oceanie.

Przed nami był najdłuższy przelot tego etapu i jeden z najdłuższych na całej trasie dookoła świata. Od  maurytyjskiej wyspy Rodrigues dzieliło nas około 2000 mil w linii prostej. Optymistycznie szacowałem, że dystans ten pokonamy w 13-14 dni. Ostatecznie przepłynęliśmy 2080 mil w czasie poniżej 12 dni! Dla turystycznego jachtu wielkości Crystal jest to wynik ocierający się prawie o science fiction. Podczas dwunastodniowego sprintu ustanowiliśmy dobowy rekord Crystal – 199 Mm! Gdybym wiedział o tym wcześniej, to na pewno rozwinęlibyśmy jeszcze 15 cm genui i magiczna bariera 200 mil zostałaby pokonana 😉

Tylko 3 dobowe przeloty mieliśmy poniżej 170 mil, co w sumie dało rewelacyjną średnią ponad 7,3 węzła. Na całym dystansie ani razu nie włączyliśmy silnika i ani razu nie płynęliśmy pod całymi żaglami. Na żadnym innym oceanie nie doświadczyłem jeszcze tak silnego i stabilnego wiatru.

Na Rodrigues w Port Mathurin zacumowaliśmy do betonowego nabrzeża w poniedziałek 27-go lipca w samo południe. Oprócz nas w zatoce było kilka innych pływadeł. Jeden z nich w drodze z Wysp Kokosowych zgubił gdzieś maszt i czekał na kotwicy na nowy. Inny na tej samej trasie zgubił ster i został porzucony na oceanie. U nas na szczęście poszło jak po maśle. Już podczas załatwiania formalności dowiedzieliśmy się, że w zatoce jest polski jacht Tapasya, na którym Bartek z Anią od 13 lat przemierzają w niespiesznym tempie morza i oceany. Polska para szybko przyłączyła się do naszej imprezy “za cudowne ocalenie”, a ponieważ ich trasa prawie nie pokrywała się z moją, to wymiana doświadczeń była bardzo ciekawa. Po pewnym czasie dołączył do nas również Shawn – pływająca legenda, którą opowiadają sobie załogi wszystkich jachtów, które napotkały go na swojej drodze. Shawn jest współautorem najpopularniejszego darmowego programu do nawigacji – OpenCPN. Ma również na koncie parę wynalazków. I właśnie to, w zestawieniu z naprawdę nędznymi warunkami żeglowania czyni z niego postać kontrowersyjną. Na jego 9-metrowym jachcie nie ma silnika, a posiłki przygotowuje na przerobionym na piecyk tłumiku, w którym pali tym co znajdzie. Bartek, który stał zakotwiczony blisko Shawna mówił, że parę razy myślał, że pali mu się izolacja na jachcie, po czym okazywało się, że to sąsiad pichci coś na śmieciach.

Jacht, mimo że z laminatu, wygląda jak stalowy, zardzewiały trup. Skąd tyle rdzy na plastikowej łódce ciężko się domyślić, ale podobno dość długo żeglował z jakimś znalezionym mocno rdzewnym łańcuchem i stąd te rude burty. Oprócz tego super ciekawy z niego kompan do ględzenia i podczas naszego tygodniowego postoju na wyspie parę razy zaprosiliśmy go na obiad. Może dzięki temu niechętnie zgodził się, żebyśmy weszli na pokład i zobaczyli jego jacht z bliska. Na pytanie Janka czy możemy odpowiedział z flegmą “I don’t know… it is a little bit chaotic there…”. Po naszej wizycie “trochę chaotycznie” nabrało dla nas nowego wymiaru. W kokpicie oprócz góry gratów stała słynna “kuchenka”, a na prawej burcie leżał kopczyk trocin do palenia. W środku również mnóstwo sprzętu walającego się po podłodze bez ładu i składu. Podczas żeglugi są tam jeszcze 2 kajaki. Po odgarnięciu tego wszystkiego po środku na podłodze sypia Shawn. Nie ma koi. Ciężko to wszystko opisać. Generalnie wygląda to jak legowisko bezdomnego spod mostu przeniesione na jacht. Jak on tym dotarł tak daleko ze Stanów to jego słodka tajemnica 😉 Trasę z Rodrigues pokonał bezawaryjnie. Z pewnością była to jedna z bardziej barwnych postaci spotkanych od początku rejsu.

Na Rodrigues spędziliśmy równo tydzień. Rodrigues jest częścią państwa Mauritius, jednak w dużej mierze jest niezależny od swojej większej siostry. Miejscowi od lat walczą o pełną niezależność i pewnie w końcu im się uda. Pierwsze co nas uderzyło po bardzo przyjaznym przyjęciu to totalna taniocha. Po australijskich cenach czuliśmy się tu prawdziwymi bonzami. Od razu pierwszego dnia od wujka pana ze straży przybrzeżnej wynajęliśmy na cały pobyt Mitsubishi Pajero, którym na zmianę robiliśmy wycieczki po wyspie, na której w przeciwieństwie do pobliskiego Mauritiusa nie ma jeszcze turystycznej stonki.

Jedną z największych atrakcji są tu gigantyczne żółwie. Kiedy dotarli tu Europejczycy w XVII wieku mówili, że było ich tak wiele, że można było zrobić 100 kroków po skorupach nie dotykając ziemi. Niestety miłe gady były łatwym celem i miesiącami mogły żyć na statkach. Dlatego większość albo zabrano, albo zabito i populacja szybko wyginęła. Obecnie mieszkańcy Rodrigues próbują ją odnowić i żółwie giganty można podziwiać w parku. Nie ogląda się ich zza siatki, tylko turyści mają z nimi bezpośredni kontakt. Można je dotykać, głaskać, a małe dzieci nawet na nich jeżdżą. Najstarsze żółwie mają po 120 lat, ważą ponad 200 kilo i sprawiają wrażenie jakby natrętni ludzie nie robili na nich wrażenia.

Znajdziemy tu także coś dla łowców adrenaliny. Nie wiem jak takie coś się profesjonalnie nazywa, ale w jednym miejscu pomiędzy dwoma pagórkami rozwieszone są stalowe liny, po których w uprzęży na kółkach można przejechać ze szczytu na szczyt. Najdłuższy przejazd ma 450 metrów długości, a w najwyższym punkcie leci się ponad 100 m nad buszem. Najtrudniejszy moment to rzucić się ze skalnej półki przed siebie. Potem to już czysty czad!

Postój minął nam w oka mgnieniu. Po tygodniu pożegnaliśmy się z Bartkiem i Anią i wzięliśmy kurs na oddalony o 330 mil Mauritius. Po wcześniejszych przelotach odległość tak niepoważna, że miała to być czysta formalność. Jednak ocean jak to ocean lubi zaskakiwać. W ciągu pierwszej doby wiatr grymasił strasznie z siłą i kierunkiem, a w ciągu drugiej Pan Ocean zaserwował nam ulewne deszcze i bajdewindowy wiatr, który w szkwałach przekraczał 40 węzłów. Ponieważ wiedziałem, że do Port Luis nie wpuszczają po zapadnięciu zmroku, a czekanie nocki na kotwicy nikomu się nie uśmiechało to grzaliśmy na złamanie karku. Udało się rzutem na taśmę i o 17.30 staliśmy zacumowani przy ?customs dock? obok australijskiego jachtu Crystal Blues. Mauritius to trochę policyjne państwo i ilość papierków do wypełnienia dla różnych służb przebiła nawet Brazylię i Argentynę. Ale wszyscy bardzo sympatyczni, starali się jak najbardziej usprawnić cały proces. Może dzięki temu stosy papierów wypełniałem tylko godzinę?

Wieczorem odwiedziła nas załoga Crystal Blues. Załogę stanowił Neil z żoną, którym się zupełnie nie spieszy. 10 lat temu wypłynęli z Australii w rejs dookoła świata i właśnie dopłynęli na Mauritius. Pętlę zamierzają zamknąć w ciągu kolejnych 10 lat. To się nazywa spokojna żegluga 😉

Kolejnego dnia, po sześciu tygodniach ciągłego kotwiczenia, wreszcie zacumowaliśmy w  marinie.

Od australijskiego Darwin do Mauritiusa przepłynęliśmy 4560 mil w niecałe 7 tygodni, odwiedzając kilka miejsc, o których jeszcze parę lat temu nawet nie słyszałem. Na żadnym oceanie nie spotkałem tak upierdliwej krzyżującej się fali i tak silnego i stabilnego pasata, co potwierdza średnia 7 węzłów na całym odcinku. Ale najważniejsze z tego wszystkiego jest to, że załoga stanęła na wysokości zadania i nie dość, że wytrzymaliśmy ze sobą tyle czasu na bardzo ograniczonej powierzchni, to był to czas spędzony niesamowicie sympatycznie. Humory dopisywały nieustannie i razem tworzyliśmy zgrany team. Dzięki za wszystko  dziewczyny i chłopaki i mam nadzieję, że do następnego oceanu!