Na Seszele – powrót do tropików!

W Port Luis na Mauritiusie spędziłem tydzień, który jak zwykle upłynął mi na różnych drobnych dłubaninach na jachcie.  Tomek, który zakończył tu rejs planował 2- tygodniowy pobyt  w Port Luis a nie miał jeszcze załatwionego żadnego lokum. Sprawa sama szybko znalazła rozwiązanie. Otóż naszym sąsiadem w marinie był lokalny żeglarz, który zaprosił nas na imprezę do siebie na jacht. Kiedy Tomek spytał go, czy może polecić jakieś tanie lokum i jeszcze tańszy samochód okazało się, że wszystko jest “NO PROBLEM”.
Ponieważ szybko zapomnieliśmy jak nazywa się nasz sympatyczny sąsiad, a po jakimś czasie głupio nam było pytać ponownie, ochrzciliśmy go takim właśnie przydomkiem.  Pan NO PROBLEM posiadał jeszcze jeden jacht zacumowany nieopodal i nie dość, że zaoferował Tomkowi bezpłatny nocleg to jeszcze powiedział, że przez te 2 tygodnie może on sobie jachtem żeglować, gdzie mu się tylko podoba.  To się nazywa gościnność. Dowiedzieliśmy się też, że Pan NO PROBLEM kupił mniejszy jacht w RPA, zrobił nim jeden kurs na Mauritius i tym samym zarobił na większy. Ciekawe co takiego przewoził 😉 Samochód też oczywiście załatwił za pół darmo.

W Port Luis zaokrętowała się kolejna załoga. A jak kolejny etap to kolejne wyzwanie. Tym razem przez francuską wyspę Reunion Crystal miała wykonać skok na położone 1000 na północ tropikalne Seszele. Tak blisko równika nie byłem od czasu jego przekroczenia prawie 2 lata wcześniej. Zapowiadał się gorący temat.

Po ponownym przedarciu się przez stosy papierów i procedur w piątek wieczorem 14-go sierpnia stawialiśmy żagle w drodze na Reunion. Ciekawostką jest, że położona 140 mil od Mauritiusa francuska wysepka jest członkiem Unii Europejskiej, a obowiązującą walutą jest euro. Czyli po prawie 2 latach Crystal wracała do Europy 😉

Przelot  zgodnie z prognozami przeszedł szybko i bezboleśnie. Reunion jest bardzo wysoką wyspą i zachodzi tu podobny efekt wzmagania się wiatru przy nawietrznych i zawietrznych brzegach na Kanarach. Ostatnie mile do St. Pierre lecieliśmy jak na skrzydłach na samej zarefowanej gieni. W locji zalecają skontaktować się z kapitanatem, który doradzi, czy wejście w danych warunkach jest bezpieczne. Ponieważ była sobota, na radiu oczywiście nikt nie odpowiedział i wchodziliśmy na własną odpowiedzialność. Podejście i manewry w nieznanym porcie przy 30 węzłach wiatru nie należą do przyjemności, ale szczęśliwie udało się ani nie walnąć w dno ani w inny jacht.
St. Pierre to bardzo urokliwe typowo francuskie miasteczko. Wąskie uliczki, knajpki i zabudowa powodują, że można się tu poczuć jak gdzieś na Lazurowym Wybrzeżu. Znamienna jest również totalna niemoc do wyduszenia z siebie choćby słowa po angielsku.

Przez nasze weekendowe przybycie wypożyczenie samochodu musieliśmy odłożyć do poniedziałku, a weekend poświęciliśmy na plażowanie i włóczenie się po miasteczku.

Reunion to  wysoka wyspa z aktywnym wulkanem, który większość czasu schowany jest w chmurowej czapce. Do tego dodajmy zielone zbocza, liczne wodospady i mnogość szlaków pieszych. Myślę, że nawet przez 2 tygodnie byłoby tu co oglądać. My daliśmy sobie na to 2 dni samochodem i trzeba przyznać, że było warto.

Po 4 dniach przyjemnego postoju, 19-go sierpnia o świcie zaczęliśmy zbierać się do wyjścia w morze na przeskok właściwy. Kończyła się turystyka, a zaczynało oceaniczne żeglowanie. Z Reunion na Seszele jest 1000 mil. Przeskok planowałem złamać w 1/3 trasy na francuskiej bezludnej wysepce Tromelin, a następnie w 2/3 trasy na maurytyjskiej Agaledze.

Tuż przed oddaniem cum odwiedzili nas miejscowi żandarmi i sprawdzili paszporty. Był to nasz pierwszy kontakt z lokalnymi władzami od pojawienia się na wyspie. Miła odmiana po biurokratycznym maratonie na Mauritiusie. Zauważyłem, że im młodsze, mniejsze i biedniejsze państwo tym więcej produkuje zbędnych formularzy, służb i formalności.

Rzadko się zdarza, żeby w tych okolicach zupełnie nic nie wiało. My niestety mieliśmy pecha i pierwszą dobę byliśmy zmuszeni do słuchania trajkotania silnika. Potem na szczęście Pan Ocean się zlitował i dmuchnęło. Przed południem naszym oczom na horyzoncie ukazał się płaski zalesiony placek. Tromelin to nic więcej jak położony na środku oceanu piaszczysty mały placek. W najdłuższym miejscu ma mniej niż 0,9 mili, a w najszerszym mniej niż 0,4. Tak jak pisałem wcześniej Tromelin jest francuski i bezludny. Ponieważ jest bezludny to nikt na nim nie mieszka, a ponieważ jest francuski to jest tu baza i 3 miłośników żabich udek nieustannie obserwuje to, co dzieje się w okolicy.

Praktycznie od Reunion cały czas wędkowaliśmy na 2 zestawy, a wszystkie te działania koordynował Ojciec Mirosław. Kiedy zbliżaliśmy się do płytszych wód otaczających wyspę, ryby zaczęły brać jak szalone. W jednym momencie mieliśmy na hakach barakudę i tuńczyka, na które z kolei polował półtorametrowy rekin. Dziad przypłynął sobie na gotowe i zaczął podgryzać NASZE rybki !!! Tuńczyka udało nam się wyciągnąć w całości, a połowę barakudy ukradł nam rekin. Potem jakieś 2 bardzo duże sztuki zdemolowały nam obydwa zestawy, a potem byłem już zaaferowany szukaniem miejsca do postoju. Wiem tylko, że w tym czasie co 5 minut Mirek albo wyciągał i wypuszczał kolejną rybę, albo zakładał nowe zanęty w miejsce zerwanych.

Problemem z kotwiczeniem i lądowaniem na Tromelinie jest to, że jest on tak maleńki, że niespecjalnie stanowi zaporę dla fal, które okrążają go z obydwu stron krzyżując i załamując się wściekle na wypłyceniach. Znalezienie tu zupełnie spokojnego miejsca jest niemożliwe. Sceneria jednak jest bajkowa. Bieluteńki piasek otoczony przez turkusową kipiel.

Wybrałem względnie najspokojniejsze miejsce na rzucenie kotwicy, napompowaliśmy ponton i z Michałem (synem Ojca Mirosława) i Agatą (nie znam ojca) udaliśmy się na rekonesans w poszukiwaniu miejsca do lądowania na brzegu. Wszędzie była spora fala i bałem się, że podjechanie pod sam brzeg grozi wywrotką. Podwiozłem ich najbliżej jak się dało, a ostatnie 10 metrów do brzegu pokonali wpław. Momentalnie na plaży pojawiła się wspomniana wcześniej trójka miłośników żabich udek. Sądząc po ubiorze nie byli to raczej wojskowi. Mocno gestykulowali i rozmawiali o czymś z Michałem, jednak ja byłem za daleko, żeby usłyszeć cokolwiek przez ryczący przybój. Gestami ustaliliśmy, że pogadamy na radiu i wróciłem na jacht. Okazało się, że to nie nasza wizyta wytrąciła z równowagi  tubylców, bo po kilku miesiącach na tym odludziu bardzo radzi byli zobaczyć nowe twarze, ale fakt przybrzeżnej kąpieli. Łamaną angielszczyzną wyjaśnili, że okoliczne wody z lotu ptaka są po prostu czarne od niebezpiecznych dla ludzi rekinów i że jesteśmy jedynymi ludźmi, którym przyszła do głowy kąpiel na Tromelinie. Oni sami nie moczą nawet kostek, bo rekiny potrafią wjechać na plażę razem z falą, rozejrzeć się, po czym zabrać z powrotem. Panowie tak bardzo byli przejęci rekinami i przybojem, że początkowo nie chcieli się zgodzić żebym moich biednych rozbitków zgarnął z powrotem. Problemem jednak były połączenia lotnicze z Tromelinem. Następny samolot miał być za 3 miesiące. I tak po konsultacjach z bazą na Reunion i sprawdzeniu jachtu łaskawie zgodzili się na odbiór załogantów pontonem. Mimo przyboju lądowanie poszło bardzo sprawnie, przybiłem piątkę z miejscowymi i po 10 minutach nienadgryzieni zębem rekina byliśmy w komplecie na jachcie. Ponieważ kąpiele nie wchodziły w grę, a jachtem kiwało jak cholera nie pozostało nam nic innego jak płynąć dalej. Na rzecz poszwędania się parę dni dłużej po Seszelach zrezygnowaliśmy z maurytyjskiej Agalegi i wzięliśmy kurs prosto na wyspy.

Tym razem pogoda dopisała i pokonanie prawie 700 mil zajęło nam raptem 4 doby, podczas których temperatura stawała się coraz bardziej męcząca.

Po dopłynięciu na miejsce i spełnieniu wszystkich formalności przestawiliśmy się do mariny na sztucznie usypanej wysepce Eden. Miejsce bardzo luksusowe i przygotowane typowo pod bogatych turystów. Poza mnóstwem jachtów i rezydencji była tu nawet spora galeria handlowa ze sklepem Spar, gdzie uderzyła nas na dzień dobry niewiarygodna drożyzna.

Na Eden Island postaliśmy jeden dzień i ruszyliśmy eksplorować okoliczne wyspy. Ponieważ żegluga poszła nam sprawnie mieliśmy tydzień na podziwianie lokalnych uroków. Tak jak z cenami szybko przeszliśmy do porządku dziennego, tak z miejscową pogodą było to trochę trudniejsze. Spodziewaliśmy się słońca i bezwietrznej aury, a tymczasem przez prawie cały czas wiało 20-30 węzłów, a nad naszymi głowami przechodziła deszczowa nawałnica za nawałnicą. O ilości wody niech świadczy fakt, że raz zdarzyło się, że ponton w 2 godziny wypełnił się deszczówką po brzegi. W trakcie ulew w środku zamkniętego jachtu ciężko było wytrzymać. Po tym tygodniu zazdrościłem wyjeżdżającej załodze i z przerażeniem myślałem, że jeszcze miesiąc będę tu musiał wytrzymać! Na szczęście nie było tak źle 😉

Pogodowo miesiąc na Seszelach zapowiadał się tragicznie i na początku września wcale nie było mi do śmiechu. Rzeczywistość jednak okazała się łaskawsza i pogoda kaprysiła jeszcze trochę na początku miesiąca, jednak potem wiatry bardzo osłabły, a deszczowe nawałnice ustąpiły pola bezlitosnej lampie wiszącej w zenicie. Wyspy leżą praktycznie na równiku (ok. 4. stopień szerokości południowej) i przez większą część dnia słońce dynda praktycznie nad samą głową. Biedni byli ci, którzy przez dzień lub dwa się zapomnieli i nie użyli kremu z filtrem. Seszele to przede wszystkim cudowne plaże ze słynnymi wielkimi głazami i przy słonecznej pogodzie w połączeniu z turkusową przejrzystą wodą powodują opad szczęki. Jacht bardziej niż do żeglugi służy tu do przemieszczania się z jednej plaży na drugą, a przeloty są minimalne. Przejrzyste wody pełne są kolorowych rybek, jednak jeśli chodzi o rafy to ich miłośnicy nie znajdą tu nic ciekawego. Seszele były dla mnie miłą odskocznią po oceanicznych sprintach. Dodatkowo po dłuższej nieobecności odwiedzili mnie rodzice, z którymi bardzo miło spędziliśmy czas. Jest to jedno z miejsc, które najlepiej zwiedza się jachtem. Za wycieczki stacjonarne trzeba mocno przepłacać i nie zobaczy się nawet połowy tego, co podczas rejsu.