Wyspy Cieśniny Torresa

Thursday i Horn oddziela szeroki na około 1 Mm usiany płyciznami kanał, a kotwicowisko przy głównej wyspie znajduje się po jego zawietrznej stronie. Locja ostrzega przed kotwiczeniem w tym miejscu, jeśli siła wiatru przekracza 18 węzłów. Nawet taki wiatr w połączeniu z przeciwnym prądem (do 4 węzłów) powoduje, że warunki stania są dalekie od komfortowych.
Tego dnia wiało do 30 węzłów, jednak nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował. No i rzeczywiście. Po raz kolejny okazało się, że autorzy locji jednak mają jako takie rozeznanie. Mimo że prąd nadal był zgodny z kierunkiem wiatru, Crystal podskakiwała i szarpała jak szalona. Wolałem nie sprawdzać już co będzie, kiedy prąd się odwróci i z podkulonym ogonem czmychnęliśmy pod osłonę nawietrznego Hornu. Szkoda, bo od miejscowej cywilizacji dzieliła nas teraz mila wzburzonego kanału. Woda po drugiej stronie była zupełnie płaska i nowa miejscówka, mimo że trochę na uboczu, gwarantowała przynajmniej spokojny postój.
Po spędzeniu pierwszej od dłuższego czasu nocy na równym, zaczęliśmy zwiedzanie od bliższego Hornu. Od razu po zejściu na ląd wiatr zupełnie ucichł, a żar lejący się z nieba przypominał nam, że jesteśmy bardzo blisko równika. Mieści się tu mała osada, którą można obejść w kwadrans. Czystość i dobrze rozwinięta infrastruktura mówiły nam, że dalej jesteśmy w Australii, jednak architekturze i miejscowej ludności dużo bliżej było do pacyficznych, czy karaibskich wysepek. Białych było tam jak na lekarstwo, a miejscowi mieszkali w fajnych kolorowych domkach na palach. Wszystkie domostwa zorganizowane są tu w bardzo podobny sposób. Na dole jest miejsce na samochód i jakieś małe komórki na sprzęt ogrodowy, a część mieszkalna mieści się na wyniesionym na palach pierwszym piętrze. Wszędzie bliżej brzegu są tabliczki ostrzegające przed krokodylami, więc może to podwyższenie jest pewnego rodzaju zabezpieczeniem. Co ciekawe na tabliczkach widnieje napis “ACHTUNG”. Czyżby krokodyle gustowały głównie w naszych zachodnich sąsiadach?

Niedaleko nabrzeża zlokalizowaliśmy zaskakująco dobrze zaopatrzony miejscowy sklepik. Co ciekawe ceny niektórych produktów były wyraźnie niższe niż na kontynencie (np. pomidory za jedyne 5 dolarów). Naturalnie trafiliśmy też do lokalnego baru, gdzie barmanka pochodzenia samoańskiego miała również korzenie rosyjsko-polskie.
Z Hornu na Thursday Island chodzi prom za 14 dolarów w obie strony i początkowo, aby uniknąć przeprawy pontonem przez wzburzony kanał, chcieliśmy z niego skorzystać następnego dnia. Ale że na Hornie ?zwiedziliśmy? już wszystko, a ciekawość zobaczenia głównej osady Cieśniny Torresa była duża, postanowiłem zaryzykować. Uprzedziłem załogę, że powrót będzie raczej wyboisty i ostatecznie na wycieczkę zdecydował się jeszcze Włodek z Alą. W pierwszą stronę było z wiatrem i po drodze ślizgając się po falach wyprzedziliśmy nawet lokalny prom.
Thursday Island na warunki europejskie jest dalej dziurą zabitą dechami, jednak przy Hornie wygląda jak prawdziwa metropolia. Żeby obejść miasteczko potrzeba około godziny. Po 2 godzinach szwędania się po okolicy rozpoczęliśmy odwrót na jacht. Wiało nieustanne 25-30 węzłów powodujące około metrową falę. W takich warunkach opcje są dwie. Można płynąć wolno albo nie 😉 Przy pierwszej jest dość spokojnie, ale prawie każda fala wlewa się przez dziób. Do tego jest wolno. Przy drugiej opcji załoga dostaje co chwilę szprycą w twarz, jednak do środka wlewa się relatywnie mało wody. Minusem jest, że lecące z prędkością 10 węzłów dinghy niemiłosiernie wali w nadchodzące z przeciwka fale. Oczywiście wybrałem drugą opcję. Zaparliśmy się porządnie, żeby nie wylecieć na tych wybojach i jazda. Nie było najgorzej. Co prawda jak dojechaliśmy do jachtu Ala była cała w siniakach (nowych), a Włodek trochę się zataczał od zawrotów głowy, ale kanał został sforsowany. I tak obawiałem się, że będzie gorzej. Oczywiście wszyscy byliśmy zlani słoną wodą od stóp do głów. To był naprawdę udany dzień, a szaleńcza jazda przez kanał jego miłym ukoronowaniem.
Następnego dnia w oczekiwaniu na sprzyjający prąd poleniliśmy się do południa, podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy w stronę odległego o ponad 700 mil Darwin. Silny sprzyjający wiatr i mocny prąd spowodowały, że Cieśnina Torresa dosłownie wypluła nas po swojej zachodniej stronie i wieczorem znaleźliśmy się na Oceanie Indyjskim, a dokładnie na Morzu Arafura. Tu Crystala jeszcze nie widzieli. Po dwóch dobach przyjemnej żeglugi baksztagiem zrobiliśmy krótki postój na Wessel Islands. W drodze na wyspy zostawiliśmy po lewej burcie Zatokę Carpentaria. Taka sobie zatoczka o głębokości ponad 400 mil (ponad połowa Bałtyku z południa na północ). W Europie na pewno nazywałoby się to Morze Carpentaria 😉 . Mijając zatokę opuściliśmy australijski Queensland i wpłynęliśmy na teren Terytorium Północnego (Northern Teritory).

Praktycznie całe wybrzeże w tej okolicy to aborygeńskie parki i żeby się tu zatrzymać potrzebne jest specjalne zezwolenie, którego nie mieliśmy czasu ani ochoty załatwiać. Tak więc można powiedzieć, że na Wesel Islands stanęliśmy trochę na “krzywy ryj”. Do zatoki wchodziliśmy ponad godzinę po zachodzie i było już zupełnie ciemno. Muszę przyznać, że bez nowego sonaru kotwiczenie w takim miejscu na pewno kosztowałoby mnie dużo więcej nerwów. O tym jak wygląda okolica dowiedzieliśmy się następnego poranka. Wessel Islands ciągnął się praktycznie nieprzerwanym pasem na dystansie prawie 100 mil od kontynentu. Są dość niskie z licznymi piaszczystymi plażami i rafami. Niestety liczba krokodyli, które są tu pod ochroną rośnie z roku na rok i kąpiele nie są zalecane. Nie zamierzaliśmy sprawdzać prawdziwości tych doniesień. Od wpłynięcia na Morze Arafura upał stał się dość uciążliwy i temperatura w jachcie tylko w nocy spadała poniżej 30 stopni. Oczywiście jak tylko wzeszło słońce rozpoczęła się straszliwa lampa. Staliśmy w pięknej zatoce przy piaszczystej plaży, a nie mogliśmy ani się wykapać, ani popłynąć na brzeg. Byliśmy na jachcie więźniami, którzy liżą lody przez szybkę. Pozostało więc tylko napawanie się widokami. Oprócz fajnej plaży i bujnej roślinności na brzegu mogliśmy podziwiać otaczające nas ciekawe warstwowe formacje skalne. Były one bardzo podobne do skał naleśnikowych w Nowej Zelandii. No i tak do wieczora posapywaliśmy z gorąca i podziwialiśmy te otaczające nas dziwy. Ale ileż można posapywać i zachwycać się dziwami. W końcu podnieśliśmy kotwicę i nie niepokojeni przez nikogo wzięliśmy kurs na Darwin.

Pokonanie pierwszych 300 mil poszło dość sprawnie i zajęło nam 2 doby. Drugiego dnia złapała się 11 kg barakuda, co było znaczącym uzupełnieniem naszych zapasów żywnościowych. Po 300 milach dopłynęliśmy do pierwszego utrudnienia w drodze do Darwin, a mianowicie wąskiej Cieśniny Dundas, w której występują dość silne prądy. Tym razem timing mieliśmy pechowy i akurat zaczął się przeciwny prąd. Do tego pod osłoną lądu wiatr zupełnie zdechł. Odpaliłem silnik i z prędkością 3.5 węzła mozolnie wchodziliśmy się w zatokę Van Diemen. Po minięciu Cieśniny Dundas zaczęło trochę wiać i postawiliśmy żagle. Pokonanie 50 mil zatoki zajęło nam całą noc spokojnej żeglugi. Krótko po świcie minęliśmy wyspy Vernon i znaleźliśmy się w Zatoce Beagle na Morzu Timor – ostatniej prostej do Darwin, gdzie ostatecznie weszliśmy późnym popołudniem.
Jednak dopłynięcie do Darwin to jedno, a wejście do mariny to zupełnie inna sprawa. Ponieważ występuje tu skok pływowy do 8 metrów, wszystkie mariny zamknięte są za śluzami. Oprócz mariny od kilku dni byłem w kontakcie mailowym z Aqua Biosecurity. Mimo, że od check-in w Cairns nie opuszczaliśmy wód Australii okazało się, że przed wejściem do mariny nasza część podwodna jachtu musi przejść obowiązkową kontrolę przez nurka oraz czyszczenie chemią wszystkich rur wlotowych przechodzących przez kadłub. Kontrola zjawiła się następnego dnia po południu, wpuścili chemię i nakazali całonocny postój bez włączania sinika. Cała procedura opóźniła nasze wejście do mariny o 36 godzin. Trzeba przyznać, że strasznie zapobiegliwi ci Australijczycy;)
Przede mną było 6 bardzo pracowitych dni postoju, żeby przygotować jacht do skoku przez Ocean Indyjski. Był to ostatni przyczółek cywilizacji aż do RPA.