Biathlon i inne konkurencje

Chętnie postalibyśmy na Chesterfieldzie jeszcze przynajmniej dobę, ale terminy jak zwykle były nieubłagane. Poranne chmury szybko się rozwiały i słońce przepięknie oświetlało rafę. Postanowiłem popłynąć jeszcze na brzeg zrobić parę zdjęć. Wciągnąłem ponton na brzeg i zacząłem sesję, w trakcie której oddaliłem się na tyle, że straciłem naszego Zodiaka z oczu. Wróciłem sprawdzić, czy aby na pewno wystarczająco wysoko wciągnąłem go na plażę i kiedy tylko wyłoniłem się zza małego cypelka okazało się, że? niewystarczająco.
Ponton był już ze 100 metrów od brzegu i pchany 20 węzłowym wiatrem dziarsko zmykał w głąb atolu. Na szczęście mniej więcej w kierunku zakotwiczonej około mili dalej Crystal. Porzuciłem wszystkie rzeczy tam gdzie stałem i rozpocząłem desperacki pościg. Był to pierwszy biathlon w moim życiu! Po 1,5 km marszobiegu po miękkim piachu bliski śmierci z wykończenia wyskoczyłem z ciuchów i rozpocząłem kolejną konkurencję ? pływanie. Szybki kraul a la Słoneczny Patrol dość szybko przeistoczył się w coraz wolniejszą żabkę i pokonanie 400 metrów do jachtu chwilę mi zajęło. A pontonik cały czas radośnie mknął w stronę horyzontu. Ledwo żywy wtarabaniłem się na jacht, podnieśliśmy kotwicę i po 20 minutach dopadliśmy uciekiniera. Coś mnie nie lubią te moje pontoniki. Trochę ponad rok wcześniej w okolicach Hornu wolność wybrał jego kolega. Tym razem jednak na szczęście udało się zatrzymać zbiega!
Po krótki odpoczynku na kotwicy wyruszyliśmy w stronę Australii. Całą drogę wiało dość mocno od rufy i z genuą wystawioną na spinakerbomie robiliśmy dobowe przeloty po 150 mil. Po drodze urozmaiceniem były 2 wielkie ryby, które połknęły nasz hak. Jak wielkie nigdy jednak się nie dowiemy, bo zżarły nam cały sprzęt łącznie z żyłką i odpłynęły.
W niedzielę wieczorem zakotwiczyliśmy przed mariną w Cairns, aby poczekać do poniedziałkowej odprawy. Wszystko poszło sprawnie i mieliśmy 2 pełne dni, żeby uzupełnić zapasy i trochę odsapnąć przed ponad 400 milowym odcinkiem do Cieśniny Torresa. Planowałem żeglugę praktycznie non stop po wewnętrznej stronie rafy. Jest to bardzo ruchliwy, usiany licznymi przeszkodami nawigacyjnymi akwen i po bezkresie oceanu trzeba przestawić mózg na jazdę slalomem między statkami i rafami. Ma jednak jedną niesamowitą zaletę. Nawet przy silnym wietrze fala nie ma tu po prostu miejsca, żeby się rozbudować i jedzie się w ekspresowym tempie po prawie gładkiej wodzie. Jak do tego dodamy sprzyjający prąd o sile około 1 węzła, to warto trochę pokluczyć.
Po pokonaniu pierwszych 135 mil ze średnią prędkością ponad 7 węzłów zrobiliśmy dzienny postój na Jaszczurzej Wyspie (Lizard Island). Jest tu przepiękna laguna otoczona ze wszystkich stron rafą koralową. Przy dość silnym wietrze trudno jest jednoznacznie zidentyfikować wejście, jednak jak już znaleźliśmy się w środku bez problemu odnalazłem drogę na kotwicowisko. Świeciło piękne słońce i mieniąca się turkusem okalająca nas rafa zachęcała do kąpieli. Niestety szybko okazało się, że woda roi się od parzących meduz, o czym przekonałem się na własnej skórze. Pozostało nam więc opalanie. Do Cieśniny Torresa mieliśmy jeszcze 300 mil, a ze względu na bardzo silne prądy w cieśninie moment w którym się tam zjawimy ma duże znaczenie. Planowałem być u szczytu Przylądka York w sobotę koło południa, a na Thursday Island wieczorem.
Jak zaplanowałem tak też się stało i po 2 dobach sprintu między rafami i statkami w samo południe minęliśmy przylądek York z lewej burty. Zgodnie z tablicami pływów koło południa zaczął się sprzyjający prąd wciągający nas do Cieśniny Torresa. Planowaliśmy postój przy Thursday Island – głównym skupisku cywilizacji w Cieśninie Torresa. Prąd rósł z każdą godziną i na finiszu osiągaliśmy prędkości ponad 10 węzłów. Przed dotarciem na kotwicowisko przy Thursday Island Crystal po raz kolejny opłynęła Horn! Horn jest sąsiadującą wysepką leżącą na południowy wschód od Thursday. Niestety z braku Towarzystwa Ajlandhornowców nie mieliśmy gdzie zgłosić naszego brawurowego przejścia…