Kurtuazyjni Argentyńczycy

W poniedziałek 30 grudnia nad ranem zameldowaliśmy się w elitarnym Yacht Club Argentino w Buenos Aires. Praktycznie wszystkie jachty w marinie należą do klubu, jednak dla przyjezdnych miejsce też się zawsze znajdzie. Oprócz nas byli jeszcze Włosi i Austriacy. W Argentynie w jacht klubach bardzo ciekawym zwyczajem jest Curtesia

(kurtuazja), w myśl której przyjezdny obcy jacht jest gościem i jakiś czas postój ma za darmo. W tym wypadku było to 7 dni. Krwiopijcy z Morza Śródziemnego mogliby ten zwyczaj powielić.

Naczytałem się strasznych rzeczy o biurokracji i braku kompetencji argentyńskich urzędników, ale tym razem (i oby tak do końca) formalności poszły bardzo sprawnie.

W przeciwieństwie do zabaw sylwestrowych na ulicach polskich miast, w Buenos żadnych specjalnych atrakcji nie było. Trochę fajerwerków o północy i wszystko…

Buenos Aires jest gigantyczną (11 milionów) nowoczesną aglomeracją o dobrze rozwiniętej infrastrukturze. Całe miasto pokryte jest pajęczyną dróg, metra i naziemnej kolejki. Drogi w niektórych miejscach mają 10 pasów w jedną stronę! Miałem przyjemność zrobić tam ponad 100 km wynajętym samochodem i muszę przyznać, że jazda jest dość emocjonująca. Nie ma czegoś takiego jak wyznaczone pasy ruchu. Jedzie tyle samochodów, ile jest się w stanie zmieścić na danej szerokości. Cały czas zmieniają one swe “pasy” nie używając nigdy kierunkowskazów. Trzeba mieć normalnie oczy wokół głowy!

Argentyna jest obecnie pogrążona w kryzysie finansowym i obywatele nie mogą posiadać obcej waluty. Zaowocowało to czarnym rynkiem, na którym stosunek peso do dolara/euro jest 150% lepszy niż oficjalny kurs bankowy. Słyszałem jednak o wielu oszustwach i nie próbowałem kontaktów z cinkciarzami.

Generalnie mój pobyt zleciał szybko. Większość czasu było niewiarygodnie gorąco, a komary po zmroku nie do opanowania. Dlatego po 10 dniach postoju cieszyłem się na przyjazd nowej załogi i kolejny etap. W czwartek wszyscy byli już w komplecie, a jacht zaształowany i gotowy do drogi. Ze względu na niekorzystne prognozy wyjście w morze odłożyłem  na sobotę rano.

I tak 11go stycznia po śniadanku rozpoczął się etap na wietrzne południe. Buenos nie chciało nas zbyt łatwo wypuścić i pierwsze 20 godzin zeszło nam na halsówce pod wiatr 25 – 30 węzłów. Zatokę La Plata zwiedziliśmy bardzo dokładnie. W niedzielę wczesnym porankiem po kolejnym zwrocie przez sztag wreszcie płynęliśmy w dobrym kierunku i z każdą godziną zwiększaliśmy prędkość.

W poniedziałek od rana wiatr tężał, a my pędziliśmy jak wariaci. Dzięki tym zawrotnym (ponad 8 węzłów) prędkościom Mar del Plata ujrzeliśmy już koło południa. A siła wiatru rosła i przed samym portem wiało już ponad 30 węzłów. Przed samym wejściem do głównego portu jest spore wypłycenie, które przy północnym kierunku wiatru powoduje załamujące się fale przyboju. Jachtem woziło jak cholera i wejście było dość emocjonujące. Jednak kiedy my zataczając się raz w jedną raz w drugą celowaliśmy w główki, z portu wychodziła cała grupa młodych chłopaków na Finn’ach. Widać było, że warunki nie robiły na nich wrażenia.

W Mar del Plata są 2 jacht kluby położone w wewnętrznej części portu. Aby się do nich dostać, należy przepłynąć przez wąski (i płytki !) kanalik z otwieranym mostem obrotowym. Wewnątrz jest potwornie ciasno, więc manewry przy silnym wietrze wymagały dużej koncentracji. Na szczęście udało się nic nie rozwalić i o 15 byliśmy już bezpiecznie zacumowani.

Ponieważ warunki i prognozy długoterminowe na płynięcie na południe były wymarzone, Mar del Plata potraktowaliśmy jako przymusowy przystanek na doprowiantowanie jachtu. Tak więc nie było czasu na zwiedzanie miasta. We wtorek 14 stycznia zaształowaliśmy jedzenie, odbębniliśmy formalności i wieczorem byliśmy gotowi.

Plan jest taki, że płyniemy na południe non stop tyle, ile się da zanim przyjdzie nieodzowne załamanie pogody. Mam nadzieję, że uda nam się dopłynąć do Puerto Deseado. Jak nie, to schronienia będziemy szukać gdzieś wcześniej.

Argentyńska straż przybrzeżna to Prefektura Naval. To oni odpowiadają za monitorowanie ruchu i akcje ratunkowe. I robią to dość skutecznie. Jak byliśmy ok. 30 mil od Mar del Plata, zostaliśmy na radiu wywołani po IMIENIU. Znaczy to, że całą trasą od Buenos byliśmy pod “nadzorem” Argentyńczyków. Podczas płynięcia z Buenos nie musieliśmy łączyć się ze stacjami brzegowymi. Jednak na wyjściu z Mar del Plata zostaliśmy zobligowani do przesyłania naszej pozycji 2 razy na dobę. No to przesyłamy.

Pierwsza doba mija nam na szybkiej jeździe w dobrym kierunku przy słonecznej pogodzie 🙂

Oby tak dalej!