Na wulkanach Vanuatu – relacja

Na początku września 2014 dotarliśmy do dzikiego Vanuatu! Pierwszą wyspą, gdzie dokonaliśmy odprawy, było Santo. Stanęliśmy w jej stolicy – Luganville. Vanuatu do odzyskania niepodległości w 1980 roku znane były jako Nowe Hebrydy.  Zanim dotarli tu biali, wyspy były pierwszym przystankiem migracji ludności z Azji na kolejne wyspy Pacyfiku w kierunku wschodnim.

Dla kultury europejskiej zostały odkryte w 1606 roku przez portugalskiego nawigatora Pedro Ferdinand de Quiros. Nazwę Nowe Hebrydy zawdzięczają kapitanowi Cook’owi, który odwiedził archipelag w 1774 roku. Od końca XIX wieku ścierały się tu brytyjskie i francuskie interesy. Te dwa kraje rządziły wspólnie aż do całkiem niedawnego odzyskania niepodległości. W tym czasie jednocześnie rządziło dwóch komisarzy, równolegle funkcjonowały dwa systemy prawne, dwa systemy miar oraz dwa języki. Dlatego wszyscy na Vanuatu mówią obecnie i po angielsku i po francusku. Obecnie wyspy zamieszkuje około 205 000 osób pochodzenia melanezyjskiego.

Luganville, mimo że jest chyba drugim największym miastem na wyspach, w rzeczywistości jest o numer większe od wioski. Niska zabudowa ciągnie się tu wzdłuż praktycznie jednej ulicy i całe miasteczko można przejść na piechotę w 20 minut. Wśród taksówek bezapelacyjnym numerem 1 jest tu niezawodny Daewoo Matiz. Kolejnego dnia ruszyliśmy na objazdówkę  po wyspie. Wycieczka ta okazała się super ciekawą małą wyprawą – podczas wspinaczki po skałach czy spływu wpław kanionem trzeba się było trochę sprężać. Wyszło sporo drożej niż się spodziewaliśmy, bo za wstęp do parku i przewodnika trzeba było dodatkowo dopłacić, ale zdecydowanie było to ciekawe doświadczenie.

Kaniony kanionami, ale głównym powodem odwiedzenia Vanuatu były oczywiście wulkany. Te najbardziej spektakularne Benbow i Marum z bulgoczącą magmą znajdują się na wyspie Ambrym, 60 Mm na południowy wschód od Santo. Żeby nie tracić czasu za dnia, zaraz po wycieczce zrobiliśmy sobie nocny przelocik. Gdy zbliżaliśmy się do Ambrym niebo nad obydwoma wulkanami świeciło na czerwono. Rano rzuciliśmy kotwicę przy zachodnim krańcu wyspy w zatoce Craig Cove przy wiosce Sulol. Jak tylko upewniłem się, że kotwica na pewno trzyma, popłynęliśmy na mały rekonesans. Jak nakazuje zwyczaj, najpierw należy odszukać wodza wioski i spytać o pozwolenie chodzenia po brzegu oraz na inne aktywności. Zostaliśmy bardzo miło powitani, wódz dostał mały podarek i nasz pobyt został zalegalizowany 🙂

W tak prymitywnej wiosce jeszcze nie byłem. Wyglądała jak skansen – malutkie domki kryte strzechą lub blachą falistą, zbite z tego, czym w danej chwili dysponował budowniczy. Wszędzie panował jednak idealny porządek. Miejscowi przyglądali nam się z zaciekawieniem, a my nie mogliśmy do końca uwierzyć, że w XXI wieku istnieją jeszcze takie miejsca.

Im na danej wyspie aktywniejsze są wulkany tym bardziej kultywuje się czary i tym większy strach przed niepojętą siłą żywiołu. Przekonaliśmy się o tym w lokalnym sklepiku w wiosce, gdzie sprzedawczynią była kobieta koło 60 lat. Kiedy rozmowa zeszła na wulkan i naszą wycieczkę, kobiecinie wyraźnie puściły nerwy. Oczy jej się zaszkliły i trzęsącym się głosem powiedziała nam, że nigdy tam nie była i swoim dzieciom też zabroniła, ponieważ tam czai się ZŁO. Już bardziej zachęcać nas nie musiała. Odszukaliśmy przewodnika i w jego chatce ustaliliśmy szczegóły jutrzejszej wycieczki szlakiem wulkanów. Było to jedyne domostwo, które zwiedziliśmy od środka, ale podejrzewam, że reszta wygląda podobnie. Plan wnętrza nie był specjalnie skomplikowany. Zaraz za drzwiami mieścił się pokój nazwijmy to dzienny ze stołem i kilkoma krzesłami, dalej przechodziło się do sypialni. Była ona na drewnianym podwyższeniu i właściwie od razu po przejściu przez drzwi lądowało się w wielkim łóżku. Na ziemi w pokoju dziennym było klepisko i wszędzie panował półmrok.

Okazało się, że nasza wycieczka to niezła wyprawa i żeby zdążyć pokonać trasę za dnia trzeba wyruszyć przed świtem. Najpierw godzina jazdy przez dżunglę, potem 12 godzin marszu i godzinny powrót samochodem. I tak o 4.30 rano czekaliśmy grzecznie na ławeczce na umówiony transport. Na Ambrym nie ma drogowego połączenia pomiędzy wschodnią i zachodnią częścią wyspy. Na naszej zachodniej stronie są 4 samochody i właśnie jeden z nich miał nas zawieźć do początku szlaku. Trochę się już niepokoiliśmy, bo kierowca się spóźniał, jednak w końcu z buszu dobiegł warkot silnika i wkrótce wyłoniła się nasza taksóweczka. Była to Toyota Hilux jak z igły. Mnie byłoby szkoda takiego cacka na takie krzaczory 😉

Załadowaliśmy się na pakę i ruszyliśmy. Sama jazda przez busz była dla mnie taką atrakcją, że nawet gdyby nasza wycieczka zakończyła się tylko na tym, to dzień zaliczyłbym do udanych. Miejscami “droga” zupełnie znikała i nigdy bym nie pomyślał, że możliwy jest tam przejazd samochodem. Na pace trzymaliśmy się naprawdę mocno, bo nasza Toyota potrafiła łapać nawet 30 stopniowe przechyły i twardo parła naprzód.

Wraz z pierwszym brzaskiem byliśmy w takim miejscu, że nawet nasz szalony driver nie był w stanie jechać dalej. Ruszyliśmy pieszo. Pierwsze 3 godziny szlak prowadził głównie kamienistą ścieżką przez wszechobecny gęsty busz. Były fragmenty, że szliśmy  po szerokich językach zastygłej magmy, która jak rzeka musiała tędy płynąć podczas którejś erupcji. Przed wycieczką zastanawiałem się, czy moje zwyczajne buty przed kostkę wystarczą na wspinaczkę po skałach. Momentami ostre głazy nieprzyjemnie kłuły stopy przez zbyt cienką podeszwę. Ale że nasz przewodnik szedł w japonkach, a w przeciwnym kierunku minęła nas miejscowa rodzinka z bosymi dzieciakami, to specjalnie nie narzekałem.

Po trzygodzinnej wspinaczce wyszliśmy z buszu na gigantyczną starą kalderę (17 km w poprzek) o krajobrazie iście księżycowym. Jak okiem sięgnąć wszędzie był wulkaniczny szary pył. Trochę podobnie jak na wulkanie na Fogo na Wyspach Zielonego przylądka, z tą różnicą że tam teren był dużo bardziej górzysty i centralnie położony wulkaniczny stożek wyraźnie górował nad okolicą. Tu gdzieś daleko przed nami rysowało się kilka wzniesień, jednak poza tym teren był kompletnie płaski. Była godzina 10 rano i do zachodu cienia już nie uświadczyliśmy.

W drodze do wulkanu Marum dotarliśmy najpierw do “małego” dymiącego wulkanu, którego nazwy nie pamiętam. Jego ostatnia erupcja miała miejsce w latach 70-tych. Wszędzie unosiły się opary siarki, jednak magmy nie dało się dostrzec. Jeszcze pół godziny pod górkę i naszym oczom ukazał się zamglony obrys krateru Marum. Nad samym urwiskiem spotkaliśmy trójkę Francuzów. Widok w dół był jedyny w swoim rodzaju. Jakieś 200 metrów pod naszymi stopami w gigantycznym garze bulgotała zupa pomidorowa. Mimo sporej odległości wyraźnie czuliśmy ciepło gotującej się magmy.

Teren w ogóle nie był zabezpieczony żadnymi barierkami i wystarczyło zrobić jeden fałszywy krok by wpaść do środka. W bardziej cywilizowanym świecie rzecz nie do pomyślenia, jednak dodawało to do całej sytuacji jeszcze więcej pikanterii. Niestety było już południe i po pół godzinie napawania się widokami musieliśmy ruszać w drogę powrotną, żeby zdążyć przed zmrokiem. Powrót przewodnik zaplanował zupełnie inną trasą, na końcu której miała czekać na nas nasza Toyota.

Wulkan Benbow położony jest od Marum zaledwie o kilometr, jednak w upale i dość trudnym terenie pokonanie go zajęło nam godzinę. Po drodze spotkaliśmy latającego lisa. Siedział na dwumetrowym badylu i na nasz widok próbował poderwać się do lotu, niestety zwalił się bezwładnie na biedną małą łepetynę. Wyglądał na małego liska ze skrzydłami nietoperza. Trochę biedaka zamroczył ten niekontrolowany skok na główkę, ale przerażenie naszą bliską obecnością było silniejsze. Ponieważ nie udało się drogą powietrzną, zaczął zwiewać na piechotę. Trochę komicznie, a trochę żałośnie to wyglądało, ponieważ stworzenie to nie zostało wyposażone w nic co chociaż trochę przypominałoby nogi. Przerażony charczał i skrzydłami odpychał się od skał. W tym wszystkim był na tyle straszny, że nikt nie odważył się podejść zupełnie blisko i latający lisek, który okazał się nielotem zniknął w końcu w jakiejś skalnej dziurze. Na Vanuatu jedzą te żyjątka i nasz przewodnik najpoważniej w świecie spytał mnie, czy w Polsce też jemy latające lisy 😉

W końcu dotarliśmy do grani wulkanu. Właściwie w skład Mt Benbow wchodzą dwa sąsiadujące aktywne wulkany, ale przez to, że są lekko oddalone od grani nie widać w nich dna z bulgoczącą magmą. Można zejść 200 metrów po stromym zboczu, ale my nie mieliśmy już na to ani siły ani czasu. Był to chyba moment, kiedy już wszyscy mieli powoli dość palącego słońca. Przez najbliższe godziny wędrowaliśmy graniami od jednego wzniesienia do następnego. Wyglądaliśmy trochę jak pochód Drużyny Pierścienia, a Włodek ze swoją długą siwą brodą i dwumetrowym kijem mógł spokojnie robić za Gandalfa Białego. Trochę zaczynaliśmy się już niepokoić, bo do zachodu było coraz bliżej a krajobraz po horyzont pozostawał niezmienny. Jak okiem sięgnąć po widnokrąg wznosiły się łagodne pagórki usypane z wulkanicznego tufu. Kiedy już gdzieś wydawało się, że za wzniesieniem w końcu zaczniemy schodzić, wyłaniało się następne podejście.

Przez całą wycieczkę nie mogłem wyjść z podziwu jak nasz przewodnik na tych stromych podejściach, kamieniach i piachu daje radę w japonkach. W odpowiedzi wzruszył ramionami i powiedział po prostu “to są bardzo dobre klapki”. Oprócz tego dowiedziałem się, że każdy w wioskach ma swój ogródek, w którym uprawia wszystko ze swojego menu. Z rzeczy kupowanych w sklepie wymienił po dłuższym zastanowieniu mydło i proszek do prania. Bardzo współczuł ludziom z większych miast, że nie mogą mieć ogródka i za wszystko płacą majątek w sklepie. Wytłumaczył mi też, że strach przed wulkanem to domena ludzi starszych i gorzej wykształconych i że często zabiera ze sobą młodych miejscowych, którzy nie boją się ciemnej strony mocy.

Ostatecznie do pickup’a doczłapaliśmy się o 19, godzinę po zachodzie i po praktycznie 14 godzinach marszu. W naszej grupie było dwóch panów przed siedemdziesiątką i jeden po. Jak oni dali radę nie wiem, ale takich modeli już chyba nie robią. Na dole przywitał nas cały komitet powitalny, bo oprócz kierowcy przyjechała jeszcze czwórka młodych chłopaków. Droga powrotna była jeszcze trudniejsza niż ta pokonana rano. Miejscami było tak wąsko, że jechaliśmy ze złożonymi lusterkami. Miejscowi chłopcy cały czas się wygłupiali i mimo zmęczenia trasa zleciała nam bardzo szybko. To była niesamowita wycieczka i Vanuatu będzie mi się zawsze kojarzyć właśnie z Ambrym. Początkowo zakładałem, że wieczorem popłyniemy dalej, ale byliśmy tak padnięci, że Ambrym opuściliśmy następnego dnia rano.

Kolejnym przystankiem była stolica Vanuatu Port Vila na wyspie Efate. Nie będę się tu specjalnie rozpisywał, bo jest to miejsce silnie skomercjalizowane, a nie po to się odwiedza Vanuatu na końcu świata, żeby w barze w angielskim stylu oglądać rugby. Tu już była normalna cywilizacja. Staliśmy podpięci do prądu przy kei, był prysznic i wszystkie inne luksusy.

Chcieliśmy odwiedzić jeszcze wulkan na wyspie Tanna, ale niestety pogoda nie chciała współpracować i z Port Vila obraliśmy bezpośredni kurs na francuską Nową Kaledonię, gdzie zakończyliśmy ten niesamowicie ciekawy etap wyprawy. Tu po półrocznej żegludze przez cały Pacyfik opuścił mnie Włodek, który tak wtopił się w krajobraz Crystal, że jakoś dziwnie zrobiło się bez niego 😉 Na jachcie został Wojtek z Olą, z którymi za parę dni mieliśmy płynąć prosto do australijskiego Cairns.