Sztorm przy Przylądku Desolation

Płyniemy na stację

Po tygodniowym postoju, podczas którego większość czasu spędziliśmy pracując na komputerze, wreszcie wznawialiśmy żeglugę. We wtorek 3go lipca zaczynaliśmy etap wiodący wzdłuż zachodniego brzegu Grenlandii, aż do wylęgarni gigantycznych gór lodowych – Disko Bay. Był to zarazem ostatni etap przed rozpoczęciem naszej próby przepłynięcia Przejścia Północno Zachodniego.

Wypłynięcie na wody zatoki Julianehaab

Krótko po zaokrętowaniu oddaliśmy cumy i o godz. 17 rozpoczęliśmy powolną żeglugę w stronę morza.

Narsarsuaq leży ponad 40 mil w głąb lądu i potrzeba jakiś 7-8 godzin szybkiej żeglugi zanim dotrze się do otwartych wód.

Ta szybka żegluga wcale nie jest taka oczywista, ponieważ cielące się po drodze lodowce potrafią totalnie zatarasować drogę. My napotkaliśmy tylko jeden gęstszy pak lodowy, w którym na zredukowanej prędkości kluczyliśmy między bryłami lodu. Reszta trasy była na tyle wolna od lodu, że mogliśmy utrzymywać prędkość koło 6 węzłów. Dwie godziny po północy wyszliśmy na otwarte wody zatoki Julianehaab

10 w skali Beauforta

Zgodnie z prognozą praktycznie od razu zaczęło wiać w plecy. Odstawiliśmy więc silnik i rozwinęliśmy lekko zarefowaną genuę.

Niestety, zgodnie z tą sama prognozą, kilka godzin później w okolicy Przylądka Desolation miało wiać w szkwałach aż do 50 węzłów. Co prawda od rufy, ale 10 w skali Beauforta z każdego kierunku to trochę za dużo.

Spytacie po co w takim razie pchać się w taką pogodę? No więc: następnego dnia kierunek wiatru miał się zmienić na 25 – 30 węzłów w dziób, więc stwierdziłem, że już wolę kilka godzin się przemęczyć w sztormie, ale z dobrego kierunku niż halsować się dobę. Jak zapowiedzieli tak też się stało.

Około godz. 6 rano wiatr szybko zaczął przybierać na sile, by po godz. 8 przekraczać w podmuchach 45 węzłów. Pojawiła się też wysoka i stroma fala, która dość często się załamywała. I właśnie te przewalające po obu stronach bałwany były najmniej komfortowe.

Załamująca się fala i jej skutki

Pierwszy duży, załamujący się dziad trafił w nas niedługo przed 8. Jacht złapał spory przechył, a kokpit zupełnie wypełnił się wodą.

Siła przewalającej się wody była na tyle duża, że na zawietrznej burcie pogięło stelaż trzymający ratunkową podkowę i urwało panel słoneczny znajdujący się obok. Panel na szczęście ciągnął się po wodzie na kablach i udało się go zabezpieczyć. Jego rama trochę się wygięła, ale szyba nie pękła. Wygląda, że jeszcze trochę pociągnie.

Pod pokładem, jak można się domyśleć, zapanował niezły chaos. Oczywiście nasze rzeczy były pozabezpieczane. Siła uderzenia i kąt przechyłu sprawiły, że wiele z impetem wyleciało z półeczek.

Co najważniejsze, przypięty za sterem Rysiek trzymał się mocno i kiedy woda opadła, nasz żółty „kanarek” za sterem (Rysiek ma żółty sztormiak ;)) stał nadal w tym samym miejscu.

Spokojniejsze wody

Do południa jeszcze dwukrotnie kokpit wypełniał się po brzegi spienioną wodą, jednak kolejne dziady już nie zdradzały zapędów do demolki. Koło południa zaczęliśmy się powoli chować za Przylądkiem i morze zaczęło się wypłaszczać. Niestety, wiatr też się wypłaszczył i niedługo później płynęliśmy już na silniku. Szkoda, bo liczyłem, że do wieczora pociągniemy na żaglach.

Krótko po północy staliśmy zacumowani w Paamiut. Pierwsze, momentami sztormowe, 200 mil rejsu wzdłuż Grenlandii Zachodniej zostawiliśmy za rufą.

Sprawdź bieżącą pozycję Crystal!  Dołącz do naszej załogi!

Śledź nas na Facebook!