Twarzą w twarz z rekinem
Tak jak pisałem w poprzedniej relacji, wschodnie wybrzeże Bora Bora pod względem nurkowym nie rzuciło nas na kolana. Jednak nie próbowałem nawet optować za opuszczeniem wyspy bez uprzedniej eksploracji mniej uczęszczanych miejsc przez nową załogę. Nie po to wszyscy lecieli przez pół świata, żeby odpuścić sobie słynną Bora Bora!
W piątek niebo zasnuło się na dobre. W ulewnym ciągłym deszczy zrobiliśmy zaprowiantowanie na 14 dni, wymeldowaliśmy się na żandarmerii z Polinezji Francuskiej (celowo wcześniej, żeby potem nie tracić na to czasu) i koło 15:00 ruszyliśmy w stronę południowo – wschodniej części wyspy. Takiego silnego deszczu lejącego bez przerwy przez tyle godzin nie widziałem od paru miesięcy. Jutrzejsze nurkowanie nie zapowiadało się póki co najlepiej. Mimo kiepskich prognoz wszyscy bardzo mocno wierzyliśmy, że kolejny dzień będzie słoneczny i wszystko się uda.
Po wcześniejszych doświadczeniach wybrałem inną lokalizację. Było to kotwicowisko położone w najdalszym południowo wschodnim rogu laguny otaczającej Bora Bora, gdzie jacht kilowy był w stanie dopłynąć. Ponieważ ze względu na płycizny wyspy nie da się opłynąć od południa, droga z Vaitape (środek zachodniego brzegu) wiedzie od strony północnej. Czyli trzeba opłynąć prawie całą wyspę dookoła. Większość trasy wiedzie przez głębokie i dobrze zmapowane wody, jednak po drodze trzeba pokonać dwa potencjalnie niebezpieczne wypłycenia. Podczas pierwszej wycieczki w te okolice (poprzedni etap) pokonaliśmy pierwsze wypłycenie, jednak na drugie nie starczyło mi już nerwów. Ponieważ widziałem potem jachty po drugiej stronie kanaliku, który tak mnie przeraził, tym razem postanowiłem spróbować. Mój c-map był tym miejscu bardzo ogólnikowy i trzeba było płynąć między tykami powbijanymi w głowy koralowców na tak zwane oko. Wyglądało to tak, że jacht sunął z najmniejszą umożliwiającą manewrowość prędkością, a Dorota z Marianem z dziobu krzyczeli mi ?prawo?, ?lewo? kiedy przed nami wyrastały kolejne podwodne głowy koralowców. Mimo, że kluczyłem jak mogłem, głębokość na sondzie i tak wariowała i w sekundowych odstępach pojawiały się wskazania od 2 do 7 metrów. Ze względu na minimalną prędkość pokonanie relatywnie krótkiego kanału zajęło nam sporo czasu, ale udało się i równo z zachodem słońca rzuciliśmy kotwicę przy południowym brzegu Motu Piti Aau w bielusieńkim piaseczku na głębokości 2.5 metra. W najbliższej okolicy stało jeszcze około 5 jachtów.
Poranek przywitał nas piękną słoneczną pogodą. Nasze wczorajsze prośby do niebios zostały wysłuchane. Odpaliliśmy ponton i z Marianem i Krzyśkiem pojechaliśmy na rozeznanie okolicy w poszukiwaniu najatrakcyjniejszego miejsca. Szybko zauważyłem 2 turystyczne łodzie przy samym brzegu rafy. Skoro miejscowi wywieźli turystów akurat w to miejsce to znaczy, że musiało tam być coś godnego uwagi. I tak też było. Załapaliśmy się na wabienie rekinów rafowych (Black Tip Shark). Dwie łodzie stały zacumowane do boi w odległości około 20 metrów, a w wodzie krążyło 20-30 rekinów o długości 1 do 1.5 metra. Wyspiarze wabili je wysypując do wody wiadra ryb. Do tego w całym tym cekinowym tłumie dostojnie falowało kilkanaście półtorametrowych płaszczek. Zarówno z relacji innych żeglarzy, jak i z bliższych kontaktów z rekinem rafowym na atolu Rangiroa wiedziałem, że są one z natury niegroźnymi dla człowieka pacyfistami. Płaszczki także należą to pokojowo nastawionych istot i można do nich podpływać dosłownie na wyciągnięcie ręki. Należy jedynie pamiętać, żeby unikać przypadkowego bezpośredniego kontaktu, jak na przykład nadepnięcie. W poczuciu zagrożenia zwierzę może zaatakować. Płaszczki często zagrzebują się na dnie w piachu i są prawie niewidoczne. Dlatego wysiadając z pontonu należy uważnie patrzeć pod nogi.
Popatrzyliśmy przez chwilę na to wszystko i szybko zawróciliśmy po resztę załogi, żeby wszyscy mogli zakosztować niecodziennego nurkowania z rekinami twarzą w twarz. Na szczęście dla nas jeszcze przez dłuższy czas przypływały kolejne turystyczne łodzie, które wabiły rekiny i płaszczki. Dzięki nim mieliśmy parę godzin niesamowitej zabawy.
Przed opuszczeniem Polinezji Francuskiej planowaliśmy odwiedzić jeszcze oddalone od Bora Bora o 25 mil malutkie Maupiti. Naczytałem się jak tam ładnie i trzeba było to po prostu sprawdzić. W niedzielę o świcie opuściliśmy kotwicowisko i udaliśmy się w drogę powrotną do Vaitape, gdzie niestety wysadziliśmy Krzyśka, który towarzyszył mi przez ostatnie 3 miesiące od Chile.
Pierwszego dnia żeglugi po otwartym oceanie pogodę mieliśmy wyśmienitą. Przy półtora metrowej fali od prawej burty i wietrze 4 B jacht zachowywał się bardzo spokojnie. Było to ważne nie tylko ze względu na aklimatyzację nowej załogi, lecz także ze względu na wejście przez rafę okalającą Maupiti. Bywa ono bardzo wyboiste i wszystkie źródła o tym przestrzegają. Prąd na wejściu jest praktycznie zawsze na zewnątrz i powoduje krótkie i strome stojące fale. Nie powinno się próbować wchodzić, ani wychodzić jeśli siła wiatru z połówki południowej jest większa niż 20 węzłów, lub wysokość fali przekracza 2 metry.
Mimo bardzo spokojnej pogody wejście z pewnej odległości wyglądało po prostu niemożliwie. Jak okiem sięgnąć wszędzie na granicy rafy widać było spory przybój. Była to jednak kwestia perspektywy. Kiedy tylko znaleźliśmy się w linii nabieżnika zobaczyliśmy szeroki na kilkadziesiąt metrów pas spokojniejszej wody. Locje nie kłamały i na wejściu mieliśmy przeciwny prąd o sile do 2 węzłów. W środku było już z górki i po 30 minutach żeglugi na silniku krętym, dobrze oznaczonym kanałem dotarliśmy na kotwicowisko. Rzuciliśmy kotwicę i zapadł zmierzch.
Kolejny dzień przeznaczony był na eksplorację wyspy. Załoga postanowiła wspiąć się na sam stożek wulkanu, a ja zostałem na jachcie, żeby nadrobić zaległości w Internecie. Byłem już na podobnym szczycie na Tahaa i dlatego odpuściłem. Ostatecznie wejście na sam szczyt okazało się zbyt nieprzyjazne i 30 metrów poniżej musieli zrezygnować. Nie mieli przez to widoku na okolicę 360 tylko 180 stopni, ale ponoć widok i tak był wart przedzierania się przez krzaki.
W relacjach z Maupiti wyczytaliśmy o wspaniałym nurkowaniu na północy laguny pomiędzy Motu Mute i Ume. Udaliśmy się tam kolejnego dnia rano, jednak nie zobaczyliśmy nic czego już byśmy wcześniej nie widzieli.
O 15:00 wróciliśmy na jacht podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy na oddalone o 520 mil Wyspy Cook’a, a konkretnie na Rarotongę.