Drugi desant na Horn
Po skompletowaniu załogi i wymeldowaniu z Argentyny standardowo udaliśmy się do Puerto Williams, aby z kolei zalogować się do Chile. Podczas prawie dwudniowego postoju spotkaliśmy polską załogę z Gliwic na francuskim jachcie Tarka. Opłynęli Przylądek Horn 25 lat temu i teraz powrócili dokładnie tym samym składem, aby wyczyn powtórzyć. Miło się gaworzyło w barze na wraku. Wracając z knajpy poznaliśmy miejscowych oficjeli z chilijskiej armady i imigration. Zaprosiliśmy ich na jacht, gdzie …
przy winie i rumie spędziliśmy czas do białego rana. Tak jak pisałem wcześniej w Puerto Wiliams jest sklep, w którym może kupować tylko wojsko i ich rodziny. Ma zdecydowanie najlepsze ceny i wybór. Chilijczycy początkowo zaoferowali pomoc w zakupach, jednak potem stwierdzili, że taniej dla nas będzie zrobić zakupy w Punta Arenas. Następnego dnia o 11 mieliśmy zaprowiantowanie, które przyleciało do nas wojskowym samolotem 😉
Ponieważ prognozy na najbliższe dni zapowiadały na Hornie bardzo silne wiatry planowaliśmy odwiedzić po drodze kilka zatoczek. I tak staneliśmy kolejno w Caleta Banner i Puerto Toro.
Następna w kolejności była Caleta Martial, gdzie dopłynęliśmy wczesnym popołudniem. Były walentynki. Jest to jedna z 2 zatok położonych najbliżej Hornu. Kotwiczyliśmy przy słonecznej i zupełnie bezwietrznej pogodzie. Prognozy mówiły jednak o silnych zachodnich wiatrach, które miały nadejść wieczorem. I nadeszły. W około 15 minut wiatr z NE odkręcił na WSW i szybko się wzmagał. Po pół godzinie wiało już ponad 40 węzłów i siła szybko rosła. Po przekroczeniu 50 węzłów (10 B) nasza kotwica puściła. W zatoce zacumowany za nami był jeszcze jacht Santa Maria, który w tym momencie stał się dla nas bezpośrednim zagrożeniem (a my dla nich), ponieważ dość szybko dryfowaliśmy w ich kierunku. Wyciąganie kotwicy poszło nam zważywszy na okoliczności bardzo sprawnie i chwilowo byliśmy wolni. Wiatr w tym czasie osiągnął 60 węzłów (zanotowany rekord 72). W powietrzu unosił się wodny pył i mimo słonecznej pogody widoczność wynosiła ok. 100 m. Za rufą w wodzie mieliśmy nasz pontonik, który latał jak głupi. Niestety kolejny próby zaczepienia się o dno nie przyniosły rezultatu, a podczas manewrów nie wytrzymało ucho cumownicze i ponton odleciał na wieczną wachtę. Uznałem, że dalsze próby kotwiczenia nie mają sensu i przez kolejne 2 godziny kręciliśmy kółka na silniku przy samym brzegu. Po tym czasie wiatr zelżał do 40 węzłów i wreszcie udało nam się stanąć. Po kolejnych 6 godzinach była już kompletna flauta. No cóż? Zatoka bardzo ładna, ale schronienia przed wiatrem w niej nie znajdziecie.
Pogoda pozwalała płynąć na Horn już następnego dnia, jednak załoga chciała oczywiście lądować na wyspie. Dlatego zdecydowałem, że odwiedzimy jeszcze kolejną zatokę i poczekamy aż morze się trochę uspokoi. Przy słonecznej iście mazurskiej pogodzie wzieliśmy kurs na Puerto Maxwell na wyspie Herschel. Była to moja pierwsza zatoka w której kotwiczy się w rzucając z dziobu kotwicę, a z rufy prowadzi się 2 długie cumy do drzew. Pogoda była praktycznie bezwietrzna. W sam raz na naukę. Trochę nam się zeszło ale generalnie się udało. Godzina była wczesna i zrobiliśmy sobie wycieczkę pontonem na położoną naprzeciwko jachtu wysepkę Jordan. Wejście na 350 m szczyt zajęło nam 2 godziny. Musieliśmy przedzierać się przez ostre krzaki i walczyć z podmokłym terenem. Ale było warto. Widok z góry na zacumowany w dole jacht i okoliczne wyspy z Hornem włącznie był po prostu piękny.
I tak w sobotę 16go lutego 2014 roku o godzinie 0630 oddaliśmy cumy, podnieśliśmy kotwicę i po raz drugi nasz Krysia wzięła kurs na Horn. Początkowo byliśmy pod osłoną wyspy Hermie i było totalnie bezwietrznie. Po godzinie postawiliśmy genuę i wzieliśmy kurs prosto na Skałę. Nisko wiszące chmury, które dość mocno ograniczały widoczność powoli się podnosiły.
O godzinie 1030 mieliśmy Horn na lewym trawersie. Tym razem na żaglach przy zachodnim wietrze w okolicy 15 węzłów. Były śpiewy setki zdjęć i toasty. W nagrodę wyszło nawet słońce. Pogoda i tym razem była tak dobra, że lądowanie na wyspie pontonem było bezpieczne. Latarnik na radiu powiedział ?welcome? i wdzieliśmy kurs na zatokę Leon. Jedyną na wyspie z której wyjście na brzeg jest w miarę ?komfortowe?. Ze względu na zaśmiecone dno w zatoce kotwiczenie tam nie jest dobrym rozwiązaniem. Dlatego, kiedy załoga popłynęła na wyspę ja dryfowałem sobie po okolicy.
Przy zejściu na brzeg zostali osobiście powitani przez uśmiechniętego latarnika “Welcom to the end of the World”.
Po godzinie cała ekipa obładowana pamiątkami (jedni troszkę więcej inni troszkę mniej 😉 ) i ruszyliśmy w drogę powrotną do dobrze znanego mi już Puerto Toro. Wracaliśmy na silniku przy bezwietrznej pogodzie, za to kilka godzin przy bardzo małej widoczności.
Zacumowaliśmy jeszcze za widoku koło 2200. Porcik, który jeszcze w styczniu świecił pustkami był pełen małych łodzi rybackich. Jeszcze, kiedy staliśmy tu w styczniu były 2 miejsca longside. Tym razem tylko 5 m wolnej kei. Rzuciliśmy z dziobu łańcuch i przykleiliśmy się rufą do pomostu. Wszyscy popadali i świętowanie opłynięcia Hornu odłożyliśmy na następny dzień do Puerto Williams.
Tak też zrobiliśmy. W kultowej knajpie we wraku a potem na jachcie siedzieliśmy do białego rana. Następnego dnia koszmar formalności najpierw po raz kolejny check out z Chile, a potem mniej przyjemny checz in do Argentyny. Wypływając z Puerto Williams mineliśmy się z polskim jachtem Selma, który właśnie wracał z ?kolejnej Antarktydy?. Mieli dojechać do Ushuaia następnego dnia. My po raz kolejny na tym odcinku mieliśmy na pokładzie jachtostopowicza. Był to sympatyczny Czech w moim wieku mówiący chyba wszystkimi językami Świata. Transport jachtem na trasie Ushuaia – Puerto Williams i odwrotnie to koszt rzędu 150 euro w jedną stronę ! Mimo, że odległość drogą wodną to 8 mil plus 40 km busikiem. Dlatego dla trekkingowców najtaniej i najprościej jest załapać się na jeden z kilku jachtów, który danego dnia pokonuje tą trasę.
Do Ushuaia dotarliśmy wieczorem i po przewaleniu stosów papierów poszliśmy na pożegnalną kolację. W jacht klubie Afasyn spotkaliśmy kolejny polski jacht! Ostatnio biało ? czerwoną banderę widziałem na Kanarach a tu na końcu świata 2 jachty w jeden dzień. Był to niebieski Bruceo 44, na którym Łukasz od 4 lat żegluje po świecie. Po miesięcznym pobycie na Ziemi Ognistej powoli szykowali się już do przelotu na Karaiby (bezpośrednio 😉 ) i dalej do Kanady, gdzie jacht po wielu latach zamknie pętlę wokół globu. I tak zakończył się kolejny etap naszej wyprawy dookoła świata. Fajnie, że znowu udało się wleźć na Horn. Szkoda trochę pontoniku (w końcu opłynął Horn 😉 ), ale bywa. Trzeba już powoli uciekać z tej pięknej zimnej krainy.