Z lodów do ciepełka

Na etap wzdłuż wybrzeża Pacyfiku z Ushuaia do Valparaiso płynęliśmy w 5 osób, z czego 4 już były na pokładzie na poprzednim odcinku wokół Hornu. Czekaliśmy tylko na Marcina, który na jachcie miał pojawić się w piątek wieczorem. Ostatni załoganci wymeldowali się w czwartek z samego rana, tak więc mieliśmy czas na zaprowiantowanie i prace na jachcie. Ja musiałem też dokładniej przemyśleć trasę. A było nad czym! Ilość przepięknych zatok z lodowcami i ośnieżonymi szczytami jest w okolicy Kanały Beagle na zachód od Ushuaia po prostu ogromna i mając ograniczony czas trzeba z bólem z czegoś zrezygnować…

 

Nieocenioną pomoc w tej kwestii udzielił nam Piotrek Kuźniar z Selmy, który okoliczne wody zna jak własną kieszeń. Bardzo pomógł też Łukasz z Nektona. Tak na marginesie to w czwartek i piątek w Ushuaia staliśmy w 3 polskie jachty ! Chwilowa polska potęga  😉

W czwartek złożyliśmy wizytę na Selmie, żeby pogadać o okolicy i zobaczyć słynny polski jacht. Tak w skrócie to kawał zadbanej oceanicznej bryki.

W piątek Jarek z Andrzejem zrobili zaprowiantowanie na 3 tygodnie i byliśmy gotowi do wyjścia. Oprócz atrakcji turystycznych po drodze, których chcieliśmy oczywiście zobaczyć jak najwięcej, musieliśmy w raptem 4 tygodnie pokonać około 1600 Mm z czego tysiąc do Puerto Montt w ekstremalnie niesprzyjających warunkach. Na odcinku tym dominują silne i bardzo silne wiatry z północnego zachodu, czyli dla nas w dziób. Dodatkowo jest to obszar o falowaniu, które należy do jednego z najwyższych na świecie i w lecie wynosi średnio ok. 4-5 m. Jak by tego było mało wilgotne powietrze napływa bezustannie znad Pacyfiku, a napotkawszy na Andy dochodzi do kondensacji i opadów. Tak jak po stronie wschodniej jak jechaliśmy z Buenos nie padało dłużej ani razu, tak po stronie zachodniej pada cały czas. Jednym słowem czekało nas mozolne brnięcie przeciw siłom natury.

Marcin zameldował się na jachcie w piętek wieczorem. Nasza trasa wiodła z Ushuaia Kanałem Beagle na zachód, ale niestety najpierw musieliśmy się zalogować do Chile w Puerto Williams, które leży 25 mil na wschód. Czyli 50 mil na darmo, ale formalności musiało stać się za dość. Planowałem wyjść jeszcze tego samego dnia o 2200. Tak też umówiliśmy się w argentyńskiej Prefekturze (trzeba najpierw wymeldować się z Argentyny i dostać papiery na wyjście) ze Szkotem i Francuzką, którzy załapali się z nami na stopa. Po 15 minutowym spacerze do oficjeli okazało się, że port jest zamknięty do odwołania ze względu na zbyt silny wiatr. Nikt nie wypłynie. Kiedy otworzą nie wiadomo. Czy możemy dostać formularze, żeby spokojnie wypełnić na jachcie? Nie!

Argentyńczycy zamykają port, gdy siła wiatru przekracza 25 węzłów. Cały dzień faktycznie bardzo mocno wiało, ale wieczorem była już kompletna flauta. Widać ich decyzyjność ma sporą bezwładność? No nic. Wracamy na jacht. Kolejne podejście odłożyliśmy na 6 rano. Tym razem, żeby nie chodzić na darmo wywołałem ich na radiu. Dalej zamknięty mimo, że flauta trwa! Kolejna próba godzinę później i jest! Możemy drałować z powrotem do Prefektury.

Ostatecznie gotowi byliśmy ze wszystkim koło 0930. Pożegnaliśmy się jeszcze raz z Selmą i Nektonem i ruszyliśmy w stronę Puerto Wiliams. Plan na ten dzień był bardzo ambitny. Chcieliśmy się zameldować do Chile, dostać od razu pozwolenie na wyjście, oraz zatankować paliwo co wiąże się najpierw z załatwieniem pozwolenia od wojska na cumowanie do wojskowego nabrzeża i umówienie się z cysterną. Mieliśmy na to wszystko ok. 3 godziny. I tu zdarzył się cud. Udało się wszystko załatwić. Tyle rzeczy w tak krótkim czasie w Ameryce Południowej to naprawdę cud! O godzinie 19 mieliśmy wszystkie papiery i zatankowane 700 litrów ropy. Wróciliśmy jeszcze na 3 godziny do mariny, żeby zatankować wodę, oraz korzystając z ostatnich kontaktów z cywilizacją wziąć prysznic. W miedzy czasie w porcie pojawiła się znajoma polska załoga z jachtu Tarka.

Ze względu na dobre prognozy pogody planowałem wyjść jeszcze tego samego dnia o 2300.

Tu chciałem napisać co to znaczy dobre prognozy. Wiatry w kanale Beagle wieją w dużym skrócie w lecie albo z zachodu, albo wcale. W kanale jest też stały prąd z zachodu na wschód, którego siła zależy od tego jak długo i jak mocno dmucha z zachodu. Wschodnie wiatry praktycznie nie występują w tym czasie. Tak więc dobra prognoza to flauta, kiedy to można jechać na silniku z zadowalającą prędkością. Przy wiatrach zachodnich, kiedy na morzu nie dmucha mocno w kanałach wiatr się spiętrza między stromymi brzegami i w rezultacie wieje dużo mocniej. Powstaje przy tym krótka stroma fala. Jak jeszcze dodamy do tego dochodzący do 2 węzłów prąd to widać, że przy zachodniej prognozie lepiej zostać w zatoce i się nie szarpać. Dlatego też mieliśmy tyle paliwa.

Tak też zrobiliśmy. O 2300 oddaliśmy cumy i ruszyliśmy na zachód. Rano mieliśmy dopłynąć do Zatoki (Caleta) Ferrari. Polecono nam tam faceta, który za 35 euro robi konne wycieczki po okolicy i nawet ludzie bez końskiego doświadczenia dają radę. Zakotwiczyliśmy z samego rana na środku zatoki. Na brzegu faktycznie było widać koniki, kilka zabudowań i jakiegoś człowieka (jak się potem okazało ostatni człowiek jakiego widzieliśmy w ciągu następnych 3 tygodni ! ). Niestety na miejscu okazało się, że akurat tego dnia Pedro od koni jest w dolinie obok i z wycieczki nici. Po obiedzie ruszyliśmy dalej, ponieważ Caleta Ferrari poza końmi nie oferowała więcej atrakcji. Następnym punktem na naszej liście miejsc ?must see? była Caleta Olla położona ok. 20 Mm na zachód na wejściu do kanału Brazo Noreste, najpiękniejszego odcinka naszego rejsu. No i na nasze nieszczęście w połowie drogi zaczęło dmuchać 30 węzłów. Oczywiście w dziób. Od razu zrobiła się krótka stroma fala, a prędkość jachtu spadła z 5,5 do 2,5 węzła. Dalsze płynięcie było by czystym marnotrawstwem paliwa i czasu.  Na nockę stanęliśmy w Caleta Sonia, którą potraktowaliśmy tylko jak sypialnię ponieważ następnego dnia o 6 planowaliśmy ruszyć dalej do zatoki, której wczoraj nie udało nam się osiągnąć. Rano przywitał nas przymrozek i cienka warstwa lodu na powierzchni wody. Pokonanie 6 mil przy bezwietrznej i słonecznej pogodzie zajęło nam trochę ponad godzinę i o 8 staliśmy już zakotwiczeni w Caleta Olla. Miejsce po prostu bajkowe! Pół okrągła zatoka osłonięta lasem, a wokół ośnieżone górskie szczyty.

Po drodze po prawej burcie mijaliśmy majestatyczny lodowiec Holanda. Tego samego dnia planowaliśmy udać się na pieszą wycieczkę w jego kierunku. Wyglądało dość niedaleko 😉 W locji trasa ta była opisana jako nic specjalnego i że powinna zająć około półtorej godziny w jedną stronę. Trzeba było podążać po prostu wzdłuż strumienia. Banał. Na początku przez gęste chaszcze prowadziła ledwo widoczna ścieżka a teren robił się coraz bardziej podmokły. Nauczeni doświadczeniem z poprzednich wycieczek mieliśmy na sobie ?ubrania robocze?. Dzięki Marku za zostawienie mi swoich starych trepów, bo bez nich było by naprawdę ze mną krucho 😉

Powoli właziliśmy w coraz większe bagienka. Trzeba było kicać z kępki trawy na kępkę, bo wszędzie dookoła była woda i tunele bobrów. Pierwsza w po kolana wpadła Hela. 15 minut później ja straciłem równowagę i wylądowałem w błocie na plecach. Tak mnie zassało, że nie mogłem przez chwilę się ruszyć. Reszta załogi zamiast ruszyć mi z pomocą umierała ze śmiechu. Przedzieranie się przez gęste krzaki i bobrowiska zajęło nam prawie 3 godziny. Po tym czasie cali brudni i mokrzy dotarliśmy do sporego jeziora, do którego bezpośrednio schodził lodowiec Holanda. Świeciło słońce i widoki były naprawdę przepiękne.

W locji opisane było, że możliwe jest dotarcie do samego lodowca tylko jest ?little bit tricky?. Po naszej dotychczasowej przeprawie nie wróżyło to niczego łatwego. Z jeziora wypływał rwący i szeroki na 10 m strumień, do którego z jeziorka wpływały pojedyncze kry lodowe. Żeby iść dalej trzeba było przejść nad rwącą wodą po zwalonych drzewach. Uznaliśmy, że jest to na tyle tricky, że nie będziemy ryzykować. Szkoda by było zrobić sobie kuku zaraz na początku rejsu. Znaleźliśmy sobie fajne miejsce nad samym jeziorem i przez godzinę kimaliśmy na słoneczku. Było tak fajnie, że nie chciało nam się wracać mając w perspektywie chaszcze i bagienka. Nie było jednak tak źle jak w pierwszą stronę i droga powrotna zajęła nam mniej niż 2 godziny. Pewnie dlatego że wszystko mieliśmy mokre i było nam wszystko jedno czy wleziemy znowu w wodę czy nie.

Był to jednak dopiero początek atrakcji i widoków, których mieliśmy doświadczyć na tym odcinku.

Następnego dnia z rana popłynęliśmy w fiord Seno Pia. Jest on w kształcie litery Y i wpływa się od południa. Jest to jeden z najbardziej spektakularnych fiordów w okolicy. Do wody schodzą tu bezpośrednio aż 3 lodowce ! Kotwicowisko mieliśmy na początku prawej odnogi, jednak na początek wjechaliśmy w lewą. Płynęliśmy szybko na silniku, jednak już po ok. 30 minutach zaczęły pojawiać się pierwsze kry i trzeba było zwolnić. Wraz jak przesuwaliśmy się w głąb fiordu otaczające nas pole lodowe gęstniało. W końcu kry było na tyle dużo, że płynięcie slalomem  i unikanie kontaktu stało się niemożliwe. Opuściliśmy do wody kotwicę, tak aby wiszący przed dziobem łańcuch rozgarniał co drobniejsze kawałki. Większe były starałem się ominąć, a jak to było niemożliwe Jarek z Marcinem odpychali je z dziobu bosakiem. Tak dotarliśmy na około milę od czoła lodowca Guilcher. Kry było już na tyle dużo i poruszaliśmy się tak wolno, że stwierdziłem że dalsze brnięcie nie ma sensu, bo przed zmrokiem nie zdążymy się z tego wykaraskać. Wyłączyłem silnik i stanęliśmy. Pierwszy raz w historii moja CRYSTAL była w lodzie. Proszę proszę 😉

Spuściliśmy ponton i zaczęła się niekończąca się sesja fotograficzna. Były fotki jachtu na tle lodowca, nas na krze na tle jachtu i tak dalej. Wciągnęliśmy też Jarka na top co by nam trochę zdjęć z lotu ptaka pstryknął. Pobawiliśmy się tak z godzinę i trzeba było powoli wracać bo przed nami mieliśmy 3 godziny przebijania się przez lód.

Na noc stanęliśmy w Caleta Beaulieu. Ale miejscówka! Z dziobu mieliśmy widok prosto na czoło lodowca Romance. Tego wieczora postanowiliśmy się pobawić na łonie natury przy ognisku. Zapadał zmrok a my przy piwku gapiliśmy się w lodowiec. Chyba dostanę w końcu znieczulicy na piękne widoki 😉 Rano wiatr wiał z północy, czyli od lodowców i czysta jeszcze wczoraj zatoka pokryta była w całości luźną krą.

Kolejnym punktem wycieczki był fiord Garibaldi z lodowcem o tej samej nazwie. Piotrek z Selmy polecał go ze względu na lwy morskie. I nie mylił się. Ze względu na północny wiatr lód w Seno Garibaldi zaczął się bardzo wcześnie, co zmusiło nas do zmniejszenia prędkości. Po jakimś czasie lawirowania pomiędzy gęstniejącą krą z lewej burty usłyszeliśmy pierwsze lwie zawodzenia. Skręciliśmy w tamtym kierunku. Na przybrzeżnych głazach i w wodzie było ze 20 ? 30 sztuk. Samce, wyraźnie większe zawodziły od czasu do czasu jak by znacząc swoje terytorium i swój harem. Czasami dźwięki te bardziej przypominały świnie morskie, a całe towarzystwo na brzegu wyglądało niesamowicie nieporadnie. Dryfowaliśmy około 20 metrów od tego wszystkiego i upajaliśmy się widokiem. Wszyscy po raz pierwszy widzieliśmy takie stwory. Jak już zrobiliśmy około tysiąca fotek ruszyliśmy dalej. Ze względu na to, że poruszaliśmy się strasznie wolno znowu nie udało nam się dojść do samego czoła. Opuściliśmy ok. 0,5 Mm, ponieważ zachodziła obawa, że nie zdążymy opuścić lodowego obszaru przed zapadnięciem zmroku. Porobiliśmy zdjęcia, zjedliśmy obiad i ruszyliśmy w drogę powrotną.

Plan na okolice kanału Beagle został zrealizowany. Mijał już pierwszy tydzień rejsu, a my z ponad 1800 Mm posunęliśmy się na przód niecałe 100. Trzeba było trochę się ruszyć do celu. A że prognozy na dłuższy czas były bardzo dobre (bezwietrznie) to planowałem płynąć non stop aż do momentu kiedy znowu zostaniemy zatrzymani przez przeciwne wiatry. I tak 26go lutego ruszyliśmy na zachód. Pogoda była tragiczna. Całą noc było w okolicach 5 stopni i padał silny deszcz. Nad ranem dotarliśmy do Przylądka Brecknock. Tu jest pierwsze wąskie gardło i potencjalnie niebezpieczne miejsce. Trzeba opuścić osłonięte kanały i na jakiś czas wyjść na otwarty Pacyfik. W przypadku złej pogody i dużego zafalowania trzeba tu się po prostu przyczaić i czekać. Na całe szczęście pogodę mieliśmy dalej bardzo spokojną. Wyszło nawet słońce. Tak więc jechaliśmy dalej i wkrótce znowu znaleźliśmy się za bezpieczną osłoną wysp. Płynęliśmy w stronę Cieśniny Magellana, do której prowadzą 3 kanały: Magdalena, Acwalisnan i Barbara z czego żegluga dozwolona jest tylko tym pierwszym. Pozostałe 2 oficjalnie nie są dostatecznie zbadane, nie ma dokładnych map i nie można w nich nawigować pod groźbą grzywny i zawrócenia na oficjalny szlak. W praktyce jednak przy żegludze na zachód droga przez Barbarę jest o ponad 100 Mm krótsza niż przez oficjalną Magdalenę. Długo się nie zastanawiałem. Wzięliśmy kurs na Barbarę. I faktycznie po opuszczeniu oficjalnego szlaku mapy stały się bardzo niedokładne. Nawigacja stała się totalnie na oko. Jak na mazurach 😉 Generalnie przez cały kanał nie ma żadnych większych niebezpieczeństw. Warunek to żegluga za dnia przy dobrej widoczności. Jedyne wąskie gardło znajduje się na samym końcu Barbary. Jest to wąskie na 200 m Passo Shag, przez co występują w nim prądy do 7 węzłów. Dlatego locja (tak tak, nielegalne kanały też opisują 😉 ) silny nacisk kładzie na to żeby w przesmyku znaleźć się przy wysokiej, lub niskiej wodzie, tak aby uniknąć niebezpiecznego prądu. I tu szczęście znowu nam sprzyjało! Na wejściu byliśmy dokładnie kwadrans przed wysoką wodą. Co za przypadek? Płynęliśmy już dobę i zaplanowanie o której godzinie znajdziemy się w tym miejscu było po prostu niemożliwe. Ba! Jak wypływaliśmy nie miałem pewności nawet, że uda nam się dopłynąć tu za jednym zamachem. Jak to się mówi “mądry ma zawsze szczęście” (czy jakoś podobnie).

I tak po pokonaniu Passo Shag znaleźliśmy się w Cieśninie Magellana nie niepokojeni przez Chilijczyków. Znowu byliśmy na zatwierdzonej trasie. Od razu na dzień dobry zobaczyliśmy w oddali gejzery wody. WIELORYBY! Było ich co najmniej z 10 sztuk w kierunku dla nas trochę nie po drodze, ale co tam. Ruszyliśmy im na spotkanie. Nie trzeba było za długo płynąć, bo część wielorybów najwyraźniej wpadły na ten sam pomysł i wyraźnie się zbliżały. 3 majestatyczne ssaki minęły nas dostojnie w odległości zaledwie 50 metrów, płynąc niemalże synchronicznie. Mogliśmy z czystym sumieniem i kolejną setką zdjęć wracać na szlak. Całą noc płynęliśmy Cieśniną Magellana na północny zachód, a warunki prądowo ? wiatrowe pozwalały nam trzymać prędkość 4-5 węzłów. Kierowaliśmy się w stronę kolejnego wąskiego gardła, którego pokonanie wymagało dobrych warunków pogodowych ? przejście z Magellana w Kanał Smitha. Wcześniej łudziłem się, że może w przypadku dobrej prognozy uda się w tym miejscu wyskoczyć już na Pacyfik, ale niestety na najbliższe dni nadciągały bardzo silne wiatry z NW. Pytanie tylko brzmiało czy zdążymy przed nimi czmychnąć w kolejny kanał, czy zostaniemy uziemieni w Magellanie. Wiatr wiał coraz mocniej, jednak kierunek był dla nas na tyle korzystny, że do Kanału Smitha mieliśmy kilka godzin emocjonującej żeglugi na żaglach.

Po ponad 2 dobach żeglugi mogliśmy być naprawdę zadowoleni. Pokonaliśmy w tym czasie dystans, na który przy złej pogodzie potrzebowalibyśmy 7-10 dni. Można było wreszcie gdzieś przycupnąć i odpocząć. Stanęliśmy w pierwszej napotkanej za wejściem do kanału zatoce. Ta (Caleta Teokita) jak i następne zatoczki były niewiarygodnie ciasne i niesamowicie osłonięte od wiatru z dowolnego kierunku. W każdej kolejnej zatoce z dziobu rzucaliśmy kotwicę, z rufy 2 długie cumy do drzew i do tego dwie cumy z dziobu dla pewności i gwarancji spokojnej nocy.

Nie będę tu opisywał dokładnie kolejnych dni i zatok, bo były bardzo podobne. Prognozy były cały czas niekorzystne i staraliśmy się wykorzystać każdy moment słabszego wiatru, żeby wyszarpać kolejnych parę mil na północ. Temperatury były w granicach 5-10 stopni i od wejścia w Cieśninę Magellana padało praktycznie bez przerwy. W zamian za to mieliśmy kompletną dzicz i przepiękną scenerię.

Sprzyjające wiatry mieliśmy dostać w czwartek i wtedy planowałem wyskoczyć na Pacyfik. Jeśli prognoza by się sprawdziła i dali byśmy radę pociągnąć ze 2 doby na północ znaleźli byśmy się w dużo korzystniejszej sytuacji wyjściowej na dalsze ruchy. Dlatego od soboty wieczór mozolnie przebijaliśmy się na północny zachód, tak aby w czwartek z rana być przy wyjściu na Pacyfik. Ze względu na silne wiatry przeciwne szło nam to dość mozolnie i większość czasu staliśmy i czekaliśmy na kolejne parogodzinne okienko, żeby znowu posunąć się o 20 – 30 mil naprzód. Ostatecznie udało się. W czwartek o świcie opuściliśmy ostatnie kotwicowisko i ruszyliśmy na otwarty ocean. Niestety sprzyjające prognozy zdążyły się w międzyczasie zrobić mniej sprzyjające do wrogich i już wtedy widomo było, że więcej niż 80 mil na otwartym zrobić nie zdołamy. Za dobę miały się znowu zacząć bardzo silne wiatry z NW. Ale dobre było i 80 mil. Żeby tyle przesunąć się płynąc krętymi kanałami musielibyśmy zrobić przynajmniej 120. Po dobie jazdy trochę na żaglach, trochę na silniku staliśmy znowu schowani w kanałach. Do Zatoki Bólu (Golfo de Penas) dzieliło nas już tylko 45 Mm. Z dotychczasowych prognoz wynikało, że po pokonaniu tej groźnie brzmiącej zatoki warunki szybko powinny zmieniać się na naszą korzyść (na początek wystarczały nam mniej niekorzystne). Kolejne ?korzystne? dla nas okienko miało być w sobotę od rana. Korzystna prognoza polegała na wietrze do 8B z pełnego bajdewindu i fali  rosnącej z 5 do 9 metrów. Że nie mieliśmy nic lepszego do wyboru, a czas płynął nieubłaganie trzeba było brać co akurat Pan Ocean oferował. Pokazuje to też jak ciężko się tu żegluje w kierunku północnym.

Na Zatokę Bólu wyszliśmy w sobotę w okolicach 1400. Na wyjściu z Kanału Fallos jest sporo skał. Jedne wystają ponad powierzchnię inne nie. Jest to kolejny ?zabroniony?  i źle zmapowany kanał, jednak na jego korzyść przemawia jego daleko wysunięte na zachód położenie, a przez to większa szansa na sprawne przeskoczenie zatoki. Fale zaraz za wyjściem osiągnęły 4-5 metrów i widowiskowo załamywały się na wypłaceniach, co z bardzo ułatwiało nawigację i pozwalało mijać skały w bezpiecznej odległości. Po 3 godzinach mieliśmy już wszystkie przeszkody, mogliśmy trochę odetchnąć i skupić się na upajającej żegludze. Fale rosły i rosły i wieczorem osiągnęły 7-8 metrów wysokości. Nie były one na szczęście lokalnym wytworem, tylko szły z dalekiego bardzo silnego sztormu na Oceanie Południowym. Dlatego u nas mimo, że wysokość była imponująca to fale były bardzo łagodne i długie (okres 15 sekund). Dzięki temu jacht pędził jak by niczego nie zauważał. Widoki ze szczytów tych wodnych wałów były naprawdę wspaniałe. Wszystko robiło wrażenie płynnego terenu pagórkowatego 😉

Całą noc i kolejny dzień szybko żeglowaliśmy na północ przy zachodnim wietrze 6-8 B.

Niestety na noc z niedzieli na poniedziałek Pan Ocean szykował dla nas małą przeszkodę w postaci północnego wiatru o sile do 45 węzłów. Miał on jednak trwać tylko noc i nie opłacało nam się nadkładać drogi i chować się do zatoki. Kiedy wieczorem rozwiało się na dobre postawiliśmy po prostu jacht w dryf (mała pętelka na mapie) i tak przebujaliśmy się do rana, kiedy to wiatr osłabł i skręcił na zachód. Droga do Valdivi stała przed nami otworem. Pokonanie kolejnych 400 Mil zajęło nam trochę ponad 2,5 doby w dobrych warunkach. Udało się! Południowa Ameryka wreszcie nas wypuściła ze swych szponów.

I tak około 2300 w środę 12go marca płyniemy sobie w stronę mariny i gadamy jak to by było fajnie po prawie 3 tygodniach w głuszy uczcić to po dopłynięciu. A tu na jachcie pustki. Używek brak, jedzenie na wyczerpaniu, jest prawie północ a marina na kompletnym zadupiu więc nic na pewno nie kupimy. No trudno… Trzeba będzie party przełożyć na kolejny wieczór… Cumujemy sobie spokojnie do kei i wtedy zdarza się cud. Na pomoście zjawia się komitet powitalny w postaci Duńczyka, Chilijczyka i siatki piwa na dzień dobry. Po ponad czterech dobach w morzu trudno sobie wyobrazić lepsze powitanie. Od słowa do słowa jak Duńczyk (sąsiad z katamaranu obok) dowiedział się skąd płyniemy i jak tragicznie wygląda nasze zaopatrzenie na jachcie przyniósł chyba wszystko co miał u siebie. I tak skromne przywitanie zamieniło się w imprezę do białego rana. Cuda jednak czasami się zdarzają 😉

Następnego dnia odkupiliśmy przyjaznemu sąsiadowi to co zostało skonsumowane, zrobiliśmy małe doprowiantowanie i w piątek z rana ruszyliśmy bezpośrednio do Valparaiso. Poza pierwszą dobą, kiedy to przez flautę znowu żeglowaliśmy na dieselgrocie wszystko szło sprawnie przy ciepłej i słonecznej pogodzie. Trochę już się stęskniłem za ciepełkiem. Najwyższy czas na zmianę klimatu. Do Valparaiso weszliśmy po północy z poniedziałku na wtorek. Właściwie to koło Valparaiso, bo do Jacht Klubu Higuerillas 5 Mm na północ od głównego portu. Wybór padł na tę marinę ze względu na stocznię – musiałem przez tydzień przygotować jacht na ponad półroczny przeskok przez Pacyfik, gdzie możliwości naprawowo  – zakupowe są mocno ograniczone. Jak nocni stróże, którzy asystowali w cumowaniu dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski i skąd płyniemy od razu zyskaliśmy ich przychylność i pełen “szacun”. Duńczyk z Chilijczykiem przestrzegał nas żebyśmy na dłuższy postój nie płynęli do Valparaiso z powodu drogich marin. Na miejscu w biurze okazało się, że jesteśmy mile widzianymi gośćmi i postój mamy za free. A marina z górnej półki. Basen, ochrona i wszystkie możliwe wodotryski. Tylko nikt nie mówi po angielsku i już od tego załatwiania wszystkiego po hiszpańsku strasznie ręce mnie bolą 😉

Na szczęście wszystko udało się zorganizować. Będzie zapasowy siłownik do autopilota, nowa szprycbuda, nowy (drugi) ponton, przegląd silnika i ok. 50m zapasowych stalówek ze wszystkimi okuciami, więc na Pacyfik ruszymy przygotowani najlepiej jak się da. Startujemy na wyspę Robinsona Crusoe już w najbliższy piątek/sobotę. O tym jak było/jest/będzie fajnie i ładnie świadczy fakt, że Jarek, który miał wysiąść w Valparaiso rzucił pracę i płynie dalej 😉