Kiedy szliśmy przez Pacyfik
No to pacyficzną odyseję czas zacząć 🙂 Po tygodniowym postoju przeznaczonym dla jachtu ruszamy na największy z oceanów – Ocean Spokojny!
W czwartek 27go marca 2014 na jachcie zaokrętowała się kolejna załoga na najdłuższy etap po Pacyfiku – z Valparaiso na Markizy. Podczas rejsu przepłyniemy ponad 4500 mil, czyli ponad 2 razy więcej niż z Cabo Verde na Karaiby! Ponieważ Valparaiso było jedynym miejscem na całej trasie z porządną aprowizacją, zrobiliśmy zaprowiantowanie na cały rejs, czyli na 7 tygodni dla 6 osób. Muszę przyznać, że takich zapasów jeszcze nigdy nie robiłem. W piątek chłopaki z gotową listą ruszyli na podbój hipermarketu po pierwszą, większą część zakupów. Po południu zaczęło się mozolne sztauowanie. Wg deklaracji zaopatrzeniowców zostało kupione 80% rzeczy z listy, jednak było tego podejrzanie mało. W związku z tym upychanie jedzenia poszło wyjątkowo łatwo. Na sobotę przewidziana była zakupowa druga runda. Jak zaopatrzenie dotarło na jacht, to się trochę załamałem. Zostało dowiezione drugie tyle co w piątek. No to teraz naprawdę musiałem się skoncentrować, żeby całą tą górę rozsądnie poukładać i jeszcze żeby potem było wiadomo co, gdzie leży! Gdy zastała nas ciemność, całe zapasy były już zasztauowane, ale na kei nadal piętrzył się stos piwa. Pomysły na wolną przestrzeń na jachcie były już wyczerpane. Na ten dzień mieliśmy już dość. Układanie piwa przenieśliśmy na niedzielę, a póki co zajęliśmy się jego konsumpcją.
Kolejnego dnia dokończyliśmy sztauowanie i inne drobne prace przygotowawcze. O dziwo wszystko weszło tak, że nic nie leżało na wierzchu. Zostało jeszcze tankowanie diesla. W poniedziałek w południe przyjechała cysterna z paliwem, zalaliśmy, zjedliśmy obiad i nareszcie o 1500 oddaliśmy cumy i ruszyliśmy na oddaloną o ok. 370 mil Wyspę Robinsona Crusoe. Wiatry były różne z kierunków od półwiatru do bejdewindu. Po dość mocnym początku, który położył całą załogę (ciężkostrawny obiad czy jak?) przeważały wiatry dość słabe, ale mimo że jacht był załadowany po brzegi, udało nam się utrzymać średnią 5 węzłów. W czwartek przed południem zakotwiczyliśmy w Zatoce Cumberland na Wyspie Robinsona Crusoe. W marinie przed wypłynięciem odradzano mi stawanie na kotwicy ze względu na kamieniste dno i mizerne trzymanie. W zatoce miały być 3 boje przeznaczone dla jachtów. Ostatecznie okazało się, że jedna boja jest zajęta przez jedyny chilijski jacht. Tak więc chcąc nie chcąc musieliśmy stanąć na haku. Udało się za drugim podejściem po wyrzuceniu 80 m łańcucha. Rufą zaczepiliśmy się 100 m liną do drzewa na brzegu. Staliśmy na sztywno.
Wyspa Robinsona Crusoe jest największą wyspą Archipelagu Juan Fernandez, który został odkryty w 1574 roku przez żeglarza o tym samym imieniu, który zboczył z trasy z Peru do Valparaiso. Przez kolejne dziesięciolecia była używana jako punkt schronienia i zaopatrzenia przez piratów oraz łowców fok. Archipelag zyskał największy rozgłos dzięki Szkotowi o imieniu Aleksander Selkirk, który spędził tu cztery lata i cztery miesiące. Po kłótni z kapitanem został wysadzony na wyspie na własną prośbę, co w tamtych czasach oznaczało pewną śmierć. Selkirkowi udało się jednak przetrwać i cudownie ocalony zyskał w Szkocji niesamowitą sławę. To jego historia była inspiracją do słynnej powieści Daniela Defoe. Dzięki niej wyspa w XX wieku zmieniła nazwę na Robinson Crusoe. Od 1935 roku Archipelag znajduje się na liście UNESCO. Poza pięknymi krajobrazami jest to istny raj dla nurków, występują tu także 4 kolonii endemicznych fok futrzanych (fur seals).
Jedynym “miastem” jest San Juan the Bautista, zamieszkiwane przez około 600 osób. Turystyka rozwinięta jest tu na minimalną skalę i ?hotele? są to po prostu trochę większe domy z pokojami gościnnymi. Miejscowi zajmują się głównie poławianiem homarów, które postanowiliśmy skosztować pierwszego wieczoru.
Na ląd desantowaliśmy się koło 15 i naszym pierwszym celem był rekonesans po “mieście”. W 2010 roku w okolicach Santiago miało miejsce trzęsienie ziemi i wszystko co w miasteczku było zbudowane do wysokości 10 m od poziomu morza zostało zmiecione przez falę tsunami. Do tej pory pas nadbrzeżny przypomina plac budowy, a skończone budynki są nowe. W Puerto Wiliams spotkaliśmy Chilijczyka z Archipelagu, który podczas tego tsunami stracił cały dobytek i cudem wraz z rodziną uszedł z życiem. Teraz mieszka już na kontynencie. Ogólnie miejscowi z tymi tsunami żyją jak na bombie. Nie zazdroszczę. Podczas żeglugi na Robinsona po kolejnych wstrząsach w Chile odebraliśmy ostrzeżenie przed tsunami, które dość szybko zostało odwołane. Jak się potem dowiedzieliśmy był to trzeci alarm w tym roku, a podczas naszego dwudniowego pobytu na wyspie miejscowi byli w pełnej gotowości oczekując na wstrząsy wtórne i kolejny alarm. W całym miasteczku są oznaczone drogi ewakuacyjne w razie gdyby fala faktycznie miała uderzyć. Fala tsunami od wstrząsów na kontynencie do wyspy idzie tylko godzinę, więc czasu na ewakuację pozostaje bardzo niewiele.
Wyglądało na to, że poza wspomnianym wcześniej chilijskim jachtem byliśmy jedynymi turystami na wyspie. Kwiecień jest już poza szczytem sezonu i większość knajp była zamknięta. W jednej pani urzekła nas świetną angielszczyzną i zapewnieniem, że jest wifi. Zarezerwowaliśmy więc kolację na 20. Około 19.30 zjawił się właściciel z trzema homarami, które przywiózł prosto z klatki! Tak świeżych jeszcze nigdy ich nie jadłem. Byliśmy oczywiście jedynymi klientami. Niestety okazało się, że internet rogłaszny przez router jest pochodzenia komórkowego (jedyna opcja na wyspie) i jego prędkość wahała się 0-4KB. Przy takim transferze sprawdzenie poczty było wyzwaniem. No trudno. Nie dla Internetu tu płynęliśmy taki kawał. Kolacja natomiast była wyśmienita. Wszyscy znawcy z załogi jednogłośnie stwierdzili, że to najlepszy lobster ever. Cena za porcję (pół homara) wynosiła ok. 20$, czyli w porównaniu do innych zakątków świata dość przystępnie.
Następnego dnia w piątek o świcie planowaliśmy ruszyć śladami Pana Robinsona w głąb wyspy. Ze względu na dość długie biesiadowanie w czwartek udało nam się opuścić jacht dopiero po 10. Na pokładzie został Łukasz, a my ruszyliśmy w stronę przełączy Mirador de Selkirk skąd roztacza się przepiękny widok na obie strony wyspy. To stąd pierwowzór Robinsona przez 4 lata wypatrywał zbawiennego statku. Zgodnie z przewodnikiem szczyt udało nam się zdobyć w mniej niż 2 godziny. Szlak, mimo iż miejscami dość stromy, był świetnie przygotowany i w porównaniu z patagońskimi bagienkami i krzaczorami szło się dość łatwo. Widok faktycznie super. Od północnej strony roztaczała się cała Zatoka Cumberland z naszą Crystal, od południowej zaś bardziej dzikie klify smagane południowym przybojem. Z tego punktu można było albo zawrócić, albo maszerować dalej kolejne 15 km aż do lotniska. Druga opcja wchodziła tylko w grę gdyby z południowej części wyspy mogła nas odebrać łódź. Nie było innej opcji, żeby zdążyć na jacht przed nocą. Połączyłem się radiem z Juan Fernandez Radio, jednak niestety okazało się, że ze względu na podwyższony stan gotowości w oczekiwaniu na wtórne wstrząsy nie jest to możliwe. W tej sytuacji musieliśmy się rozdzielić. Załoga ruszyła dalej, a ja zawróciłem na jacht, żeby wieczorem odebrać ich Crystalem z położonej na południu zatoki Bahia del Padre. Zanim zszedłem i załatwiłem wszystkie formalności związane z opuszczeniem Robinsona Crusoe musieliśmy ruszać. Okazało się, że podczas naszej nieobecności Łukasz na goły haczyk i skórkę pomarańczy (potem dołożył kawałek salami) nałapał całe wiadro ryb. O 1700 podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy po naszych odkrywców. W Bahia del Padre czekali już na nas na małym pomoście, skąd goście są transportowani z lotniska do wioski. Jest to jedyna droga. Początkowo, gdy jeszcze nie widzieliśmy chłopaków do naszych uszu zaczęły dochodzić dziwne nawoływania z różnych stron. Myśleliśmy, że to nasi coś do nas krzyczą. Ale nie! Wszystkie brzegi dookoła były po prostu zawalone fokami zawodzącymi radośnie.
Włodek, Krzysiek, Jarek i Marek byli trochę zmęczeni 20 km marszem, ale na pewno nie żałowali, bo jak mówili widoki po drodze były bajkowe. I tak po 36 godzinach spędzonych na odludnej i przepięknej Wyspie Robinsona Crusoe ruszyliśmy dalej na Wyspę Wielkanocną. Na tym najdłuższym odcinku mamy do pokonania ponad 1600 mil. Jak wszystko dobrze pójdzie powinniśmy zdążyć do Świąt. Bo gdzie najlepiej smakują wielkanocne jajka jak nie na Wyspie Wielkanocnej? 😉