Jak Wielkanoc, to tylko na Wielkanocnej :)

W trakcie przelotu z Robinsona na Wyspę Wielkanocną całą drogę mieliśmy sprzyjające wiatry. Musieliśmy przez pierwsze dni wyciągnąć się trochę na północ, ponieważ na naszej trasie rozbudował się bezwietrzny wyż i trzeba było go ominąć. Nadłożyliśmy przez to ponad 200 mil, ale przynajmniej całą trasę zrobiliśmy na żaglach. Z każdym dniem żeglugi robiło się też coraz cieplej i w okolicach Wyspy Wielkanocnej noce były już bardzo przyjemne. Po opuszczeniu Robinsona zaczęliśmy też łowić ryby.

Pierwszy tuńczyk nie był specjalnie okazały, ale następny okazał się prawdziwym potworem (jak na nasz sprzęt oczywiście)!!! Udało nam się wytargać metrowego tuńczyka, który ważył 12 kilogramów. Jest to absolutny rekord wszech czasów na Crystalu 😉

Nasz cel – Wyspa Wielkanocna znana jest pod kilkoma nazwami: po polinezyjsku Rapa Nui, po hiszpańsku Isla de Pascua oraz Easter Island po angielsku. Swoją nazwę w większości języków europejskich zawdzięcza temu, że została odkryta przez Europejczyków w Wielką Niedzielę 1722 roku. Pierwsi mieszkańcy dotarli na wyspę pomiędzy IV a VIII wiekiem z wysp Polinezji. Została ona nazwana przez Thora Heyerdahla (słynna wyprawa tratwą Kon-Tiki w 1947 roku) najsamotniejszą wyspą świata. Pełna nazwa polinezyjska to Te Pito o te Henua co znaczy pępek świata.

Wyspa, którą zwał jak zwał, najbardziej znana jest z wielkich kamiennych figur Moai, które powstały najprawdopodobniej w okolicach XII wieku. Upadek cywilizacji rozpoczął się w okolicy XVII wieku, kiedy to rozpoczęły się wojny domowe pomiędzy klanami. Doprowadziły one do wyginięcia większości mieszkańców. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść wraz z odkryciem wyspy przez Europejczyków, za których sprawą liczebność populacji spadła do 111 osób zaledwie 150 lat od ich pierwszej wizyty… Obecnie wyspa zamieszkana jest przez niecałe 7 tysięcy osób, z czego praktycznie wszyscy mieszkają w stolicy i zarazem jedynym mieście – Hanga Roa.

W sumie przelot zajął nam 13,5 doby, podczas których pokonaliśmy ok. 1850 Mm. Dopiero  na samym finiszu wiatr zdechł i ostatnie 6 godzin płynęliśmy na silniku. I tak w Wielki Piątek o 10:00 rzuciliśmy kotwicę w Zatoce Cook’a przy Hanga Roa! Dopłynięcie na Wyspę Wielkanocną na Święta Wielkiej nocy możemy traktować jako szczęście numer jeden. Jednak dopłynięcie i bezpieczne zakotwiczenie to jedno, a zejście na ląd to drugie. Zatoka Cook’a jest bardzo otwarta na zachód i w przypadku martwej fali lub silniejszych wiatrów z tej połówki kotwiczenie robi się powoli niebezpieczne a o lądowaniu pontonem na brzegu należy w ogóle zapomnieć. I tu możemy mówić o szczęściu numer dwa. Prognozy były dobre, więc mimo że lokalna Armada mocno nalegała żebyśmy zmienili zatokę, a 2 inne jachty odpłynęły, postanowiliśmy zaryzykować. Nie mogliśmy długo zostać na wyspie, a wszystkie inne zatoki położone były na totalnym odludziu. Ani wynająć samochód, ani rower, “miejskie” aktywności by odpadały. Pozostałoby tylko nurkowanie i opalanie. Ale nie po to tu płynęliśmy taki kawał, żeby oglądać rybki! Wbrew ostrzeżeniom Armady warunki do postoju i lądowania były dobre i miały się utrzymać przez kilka dni. Płynięcie pontonem do brzegu jest w Hanga Roa dość spektakularne. Jedzie się w stronę małego mola pasem spokojnej wody o szerokości ok. 50-100 m, po bokach mając surferów  i dwumetrowe załamujące się fale. Z jachtu wyglądało to dużo gorzej niż okazało się w rzeczywistości. Przy samym brzegu myk za molo i woda staje się zupełnie płaska. W maleńkim porciku jest miejsce na około 15 otwarto pokładowych łódek, które kursują non stop z nurkami. Przejrzystość wody wynosi tu 50 metrów, więc jak się wie, gdzie nurkować, to pewnie jest, co oglądać.

Pierwszy dzień przeznaczyliśmy na załatwienie formalności i rozeznanie się w terenie. Ze względu na niepewną zatokę podzieliliśmy się na 2 grupy, tak żeby w razie nagłego załamania się pogody ktoś był cały czas na jachcie. Ja z Krzyśkiem i Jarkiem postanowiliśmy zwiedzić wyspę rowerami. I tak w sobotę z rana wzięliśmy 3 dwukołowce i  koło 11 ruszyliśmy w interior. Wcześniej odwiedziliśmy informację turystyczną, gdzie miła pani z bardzo dobrym angielskim wyposażyła nas w mapkę i pokazała najciekawszą trasę objazdową. Rowery – górale z górnej półki kosztowały nas po 20$ za dobę. Pani z informacji poinformowała nas także, że żeby wjechać do któregokolwiek parku trzeba kupić jeszcze w Hanga Roa bilet za 60$/osoba (co to za chora cena)! Oczywiście uznaliśmy, że to zbyt wiele i jako Polacy jesteśmy na to zbyt biedni i na pewno poradzimy sobie bez żadnych biletów.

Dobra, wracam do tematu. No to o tej 11 ruszyliśmy. Pierwsze 20 km wiodło wzdłuż południowego wybrzeża i poza kilkoma wywróconymi Moai i ładną poszarpaną linią brzegową nie było tam nic bardzo ciekawego. Teren ładny. Jechaliśmy przez zielone wzgórza, po których biegało luzem mnóstwo krów i koni. Drzew jak na lekarstwo. Wszędzie zieloniutka trawa. Już po pierwszych 10 kilometrach okazało się, że żaden z nas dawno nie miał do czynienia z pedałami i musieliśmy zrobić pierwszą przerwę.

Dopiero po 20 kilometrach roztoczył się przed nami widok po który tu przypłynęliśmy. W dole rozciągała się zatoka Hutitui z trzema zakotwiczonymi jachtami i kilkunastoma stojącymi na brzegu figurami Moai. Druga droga odbijała w lewo w kierunku zbocza wulkanu Rano Raraku, którego całe zbocze jak drzewa porastały zamyślone figury. Ponieważ w stronę wulkanu było bardziej pod górkę, tam ruszyliśmy w pierwszej kolejności. Jak by nam sił zabrakło zjechać zawsze damy radę. No i tak po męczącym 20 minutowym podjeździe dojechaliśmy, a właściwie z trudem dotoczyliśmy do podnóża wulkanu. Było tu kilka zabudowań knajpka, 2 sklepiki z pamiątkami i piękny kibel. Jednym słowem łyk cywilizacji. To tu zaczyna się park, który jest główną atrakcją wyspy, gdzie mieszkańcy Rapa Nui rzeźbili w skale tajemnicze figury i w sobie tylko wiadomy sposób transportowali wielotonowe konstrukcje w inne miejsca na wyspie. Najwyższa z nich ma 21 metrów i do dzisiaj naukowcy nie doszli do porozumienia w jaki sposób miejscowi byli w stanie ruszyć te ogromne kloce z miejsca.

Żeby wejść na teren parku potrzebowaliśmy bilet, którego oczywiście nie posiadaliśmy (nie było możliwości kupna na miejscu w parku). Strażnik na bramce był początkowo nieugięty, ale po migowych argumentach, że nie wiedzieliśmy, rowery, wykończeni itd. dał się ostatecznie przekonać i przymknął oko.

Zbocza wulkanu zasłane są figurami Moai. Część z nich stoi pionowo, natomiast reszta leży na plecach nie odkutych jeszcze od skały. W niecce wulkanu znajduje się spore jezioro, spod którego wspięliśmy się wąską granią na sam szczyt, który był tak wąski, że zmieściłoby się tam bezpiecznie może z 15 osób. Widok z góry (ok. 150 m) zapierający dech w piersiach. Mieliśmy stamtąd pełną panoramę na całą wyspę. U podnóża roztaczała się piękna zatoka Hautitui z trzema zakotwiczonymi jachtami i rzędem Moai na brzegu. Wszystko przy pięknej słonecznej pogodzie. Po prostu bajka 😉 Przy zejściu kluczyliśmy pomiędzy kamiennymi, milczącymi postaciami, które rzucały długie cienie. Klimat był niesamowity. Aura zamierzchłych czasów była po prostu wyczuwalna w powietrzu.

Wystarczająco długo zabawiliśmy w parku i trzeba było ruszać dalej. Szczególnie, że do zachodu zostało tylko 3 godziny, a my mieliśmy przed sobą jeszcze około 25 kilometrów z czego część pod górkę. Odwiedziliśmy jeszcze na chwilę zatokę i strzeliliśmy kilka fotek Ahu w zatoce Hautitui i ruszyliśmy dalej, aby przebić się na północną część wyspy. Piszę przebić, ponieważ droga prowadziła pod górę. Może nie za stromo, ale za to bardzo systematycznie. Ja z Jarkiem wymiękliśmy i musieliśmy prowadzić rowery cały odcinek. Tylko młody Drewniak wpedałował się na drugą stronę.

Droga powrotna prowadziła przez podobne tereny jak na południu. Zielone pagórki, kamienista poszarpana linia brzegowa i co jakiś czas jakiś bardzo ważny historyczny kawałek kamienia. Podłodze chcieliśmy jeszcze odwiedzić Anabenę ? najpiękniejszą zatokę z piaszczystą plażą, palmami i oczywiście wpatrzonymi w bezkres oceanu Moai. Było jednak na tyle późno a my byliśmy na tyle wykończeni, że zrezygnowaliśmy i kontynuowaliśmy harówę w stronę Hanga Roa. Nie było specjalnego żalu, bo Anabenę planowaliśmy jeszcze odwiedzić jachtem w ostatni dzień.

Ostatni odcinek przez wyspę pani z informacji turystycznej określiła jako czterdziestominutowy “downhill”. No cóż… faktycznie był to downhill, ale dopiero jak po godzinnym marszu z rowerami wtarabaniliśmy się pod górę. Podczas tej wycieczki wymyśliliśmy nową dyscyplinę sportową ? bike walking. Od szczytu zaczęła się już szaleńcza jazda prawie bez pedałowania. Tak zasuwaliśmy, że zdążyliśmy się po drodze jeszcze zgubić. Na przedmieściach sześciotysięcznego miasta 😉

Ostatecznie totalnie wykończeni dotarliśmy do Hanga Roa dobre 2 godziny po zachodzie i marzyliśmy tylko o knajpie z zimnym piwem i czymś ogromnym do jedzenia. Mimo, że wycieczka kosztowała nas sporo zdrowia na pewno nie zamienilibyśmy rowerów na żaden inny środek transportu.

Następnego dnia w Wielką Niedzielę na wycieczkę pojechała druga część załogi, a my zostaliśmy pilnować jachtu i szyć genuę, która rozdarła się podczas przelotu z Wyspy Robinsona Crusoe. Poza mozolną dłubaniną w palącym słońcu nie działo się nic ciekawego.

Prognozy na poniedziałek wieczór zapowiadały ponad czterometrową falę z południowego zachodu, czyli centralnie w naszą zatokę. O ile taka fala nie stwarzała niebezpieczeństwa dla jachtu zakotwiczonego na kilkunastu metrach, o tyle dopłynięcie pontonem w szalejącym przyboju byłoby już czystym wariactwem. Musieliśmy więc przenieść się do zatoki na północnym brzegu. I tak cały dzień minął nam na doprowiantowaniu, zakupie diesla i formalnościach związanych z opuszczaniem Chile. Trochę musieliśmy oszukać, że odpływamy następnego dnia. W przeciwnym wypadku musielibyśmy jechać całą załogą znowu do Hanga Roa tylko na odprawę.

Spraw drobnych przed opuszczeniem cywilizacji każdy miał oczywiście mnóstwo i wieczór zastał nas na brzegu. A przybój rósł w oczach. Przez pas wody, która jeszcze 3 godziny była względnie gładka przetaczały się co jakiś czas dwumetrowe załamujące się dziady, na których bawiło się ze 20 surferów. Żeby nas nie wywaliło musieliśmy wystartować tuż po przejściu dużej fali, po której zwykle następowało kilkunastosekundowe uspokojenie. Wywrotka nie tyle przedstawiała niebezpieczeństwo dla nas, ile dla silnika, dla którego zalanie słoną wodą mogłoby mieć opłakany skutek. Wychyliliśmy się za falochron, aby wyczekać właściwy moment i wtedy silnik zgasł. Podczas gdy ja próbowałem znowu odpalić naszą Hondzinkę chłopaki pagajami trzymali ponton dziobem do fali. Silnik zaskoczył akurat w momencie, kiedy przetoczył się pod nami większy grzywacz i od razu ruszyliśmy z całą mocą naprzód. A właściwie to z NIEmocą, bo 6 facetów z 60cioma litrami wody napędzanych silnikiem 2.3KM nie mogło rozwinąć prędkości, jakiej by sobie życzyli. Pierwsza średniej wielkości fala dopadła nas w 2/3 dystansu do granicy przyboju. Przeszliśmy ją w miarę gładko, ale ponton wypełnił się prawie cały wodą. Prędkość jeszcze trochę spadła a zanurzenie wzrosło na tyle, że przy każdej najmniejszej falce braliśmy trochę wody do środka. Jeszcze jedna większa fala i wypełniło by nas po brzegi. Ale na całe szczęście nic większego nas już nie dopadło i przy zanurzeniu peryskopowym dotarliśmy do spokojnej wody. Lany Poniedziałek można było uznać za udany.

Szybko zapakowaliśmy ponton na pokład, podnieśliśmy kotwicę i chwilę po zachodzie ruszyliśmy do oddalonej o ok. 10 Mm Anabeny, gdzie zakotwiczyliśmy już w zupełnych ciemnościach. Następnego dnia o poranku okazało się, że przewodniki nie kłamią i zatoka to faktycznie cudo. Woda kryształ, słoneczko, a na brzegu biały piasek, palmy i Moai. Cały dzień spędziliśmy na kąpielach, opalaniu i magazynowaniu sił przed kolejnym skokiem na oddalone o ponad 1100 mil tajemnicze Pitcairn.