Wizja lokalna na Pitcairn cz. 1

Przelot na Pitcairn pokazał nam, że wciąż znajdujemy się w strefie wiatrów zmiennych. Każda siła i kierunek są tu możliwe. Dwie doby mieliśmy 7B, a potem wiatr nie spadał poniżej 5B. Przez dwie doby lało prawie bezustannie i większość czasu towarzyszyła nam fala powyżej 3 metrów. Jednak kierunek wiatru nam sprzyjał i mimo drobnych niewygód związanych z deszczem i morskimi wybojami pędziliśmy jak burza.

Przepłynięcie 1150 mil zajęło nam niecałe 8 dób, co daje średnią 6 węzłów.

Na dzień przed dotarciem do celu minęliśmy, położoną 100 mil na północny wschód niezamieszkałą, wyspę Hendersona. To tu raz na jakiś czas Pitcairnersi robią wyprawę po drewno. Wyspa niska i płaska. Z pokładu jachtu oddalonego o 4 mile nic ciekawego.

Pitcairn na horyzoncie!

Całą noc gnaliśmy mocno zarefowani przy północnym wietrze 6-7 B i w czwartek pierwszego maja wraz z pierwszym brzaskiem naszym oczom ukazał się nasz cel – wysoki na ok. 400 m masyw wyspy Pitcairn. A właściwie wysepki, ponieważ cała jej powierzchnia to zaledwie 2 mile kwadratowe.

Około 8 rano wywołałem na radiu “Pitcairn, Pitcairn, Pitcairn” (czyt. Pitkern). Mimo wczesnej pory praktycznie od razu odezwała się Sue, która potwierdziła moje obawy, że przy czterometrowej fali z północy kotwiczenie, a tym bardziej lądowanie w Zatoce Bounty (zupełnie otwarta w kierunku północnym) jest niemożliwe.

“Fale przelewają się przez nabrzeże, musicie szukać kotwicowiska po południowej stronie” – poinformowała nas. Kazała przy tym czekać aż przejedzie się wokół wyspy, żeby sprawdzić najbezpieczniejsze miejsce.

Potencjalne kotwicowisko, początkowo niedostępne przez zbyt duże zafalowanie

Zrzuciliśmy żagle i godzinę dryfowaliśmy w oczekiwaniu na odpowiedź. W tym czasie zostaliśmy przez radio wywołani przez oficera z Immigration oraz lekarza, który wypytywał o nasz stan zdrowia i czy przypadkiem nie przywleczemy jakiegoś dziadostwa do tej najbardziej odizolowanej społeczności na krańcu świata.

Czy uda się zejść na ląd?

Sue po objechaniu całej wyspy poinformowała nas, że martwa fala jest obecna wszędzie i wskazała nam względnie najspokojniejsze miejsce. Oczywiście miałem swoje lepsze typy, jednak po ponad godzinie kluczenia między skałami na silniku wróciliśmy do punktu wskazanego przez miejscową. Nie była to żadna zatoka, tylko po prostu położona blisko brzegu dziura między otaczającymi wyspę kamienistymi płyciznami.

Rzuciliśmy kotwicę na 10 metrach, a wiatr ustawił nas rufą do brzegu. 100 metrów z lewej i z prawej strony mieliśmy zalewane przez fale sterczące skały, 200 metrów za nami szalejący przybój i praktycznie  litą skałę z odrobiną głazów pod nami (mizerne trzymanie kotwicy). Miejsce ewidentnie mi się nie podobało, ale było dość spokojnie.

Potem dowiedziałem się, że wokół na dnie leży mnóstwo kotwic, które zaklinowały się i wyciągnięcie ich było niemożliwe. W okolicy spoczywają nawet 2 kotwice z kontenerowców! Jeśli chcieliśmy zejść na słynną wyspę nie było wyjścia. Ustaliliśmy wachty kotwiczne i czekaliśmy na poprawę pogody.

Od południowej strony, całe wybrzeże Pitcairn to praktycznie pionowy klif i lądowanie od tej strony jest niemożliwe. Dlatego, aby zejść na ląd warunki od północy musiały ulec poprawie. Wiadomo było, że następnego dnia dalej będziemy się kiwać na haku i dopiero w sobotę mamy cień szansy na spokojniejsze morze.

Pitcairn za wszelką cenę

Zdecydowaliśmy się, że czekamy nawet kosztem Wysp Gambiera, które przy takiej obsuwie powoli stawały się nierealne. Byliśmy zdeterminowani. Na Gambiery można sobie przylecieć samolotem, a tu dostanie się jest ekstremalnie trudne i kosztowne.

Jak dotrzeć na Pitcairn inaczej niż jachtem?

Dotarcie na Pitcairn inną drogą niż jachtem wygląda następująco. Należy samolotem dostać się na Tahiti, następnie lot na oddalone o 300 mil na zachód Wyspy Gambiera i stamtąd 36 godzin w jedną stronę małym statkiem.

Po tej całej eskapadzie jeśli na miejscu okazuje się, że fala w Zatoce Bounty jest zbyt duża, to statek po prostu zawraca! Ze względu na dokładny harmonogram nie ma po prostu czasu czekać na poprawę pogody.

Nawet po poświęceniu ok 20-30 tysięcy złotych nie można być pewnym, że postawi się nogę na wyspie. Rocznie w ten sposób dociera tu około 150 osób w 12 rzutach, z czego część nie ma szczęścia i nie schodzi na ląd. Do tego dochodzą prywatne jachty z załogami w większości 2-3 osobowymi. Plus niewielka liczba osób statkami cargo. Daje to w sumie około 200 turystów rocznie. Nie za dużo.

To ze względu na te ogromne trudności  i oczywiście swoje piękno Pitcairn jak magnez przyciąga ludzi z całego świata. Dlatego koniecznie chcieliśmy dołączyć do tego elitarnego grona, któremu dane było zwiedzić wyspę i poznać miejscowych.

Na Pitcairn dociera rocznie ok 200 osób. Za wszelką cenę chcieliśmy dołączyć do grona tych, którzy poznali jej mieszkańców i poznali piękno wyspy

Czekania końca nie widać

I tak cały czwartek i piątek przedyndaliśmy na kotwicy. Momentami kiwało jak cholera i lało, ale staliśmy w miejscu. Tak jak pisałem wcześniej, prognoza na sobotę (potwierdzona przez miejscowych) była dość optymistyczna.

O 07:30 podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy w stronę Bounty Bay. Niestety gdy tylko wychyliliśmy się za wschodni cypel nasze nadzieje prysły. Północna fala nadal miała 2-3 metry i w szkwałach wiało do 30 węzłów. No trudno. Może jutro się uda.

Zawróciliśmy i tym razem zakotwiczyliśmy w Rope Bay. Jej nazwa wzięła się stąd, że wyspiarze kiedyś spuścili z góry linę (obecnie już jej nie ma), aby była możliwość wdrapania się po prawie pionowym klifie. Takiej opcji nawet nie rozpatrywaliśmy.

Nasi pierwsi zdobywcy Pitcairn

Stanęliśmy jakieś 200 metrów od brzegu i Krzysiek z Włodkiem zdecydowali się wpław dostać na kamienistą plażę (jedyną na wyspie). Mimo sporego przyboju bez problemu wykaraskali się na brzeg i tym samym stali się pierwszymi zdobywcami Pitcairn z naszej sześcioosobowej załogi.

Niestety to kotwiczenie było mniej szczęśliwe. Łańcuch kotwiczny zawinął się wokół głazu leżącego praktycznie pod nami. Powodowało to straszne szarpnięcia, kiedy jacht szedł w górę na fali. Po zerwaniu cumy i pogięciu dużej szekli udało nam się wyswobodzić i przestawiliśmy się 200 metrów dalej od brzegu. I tak minęła sobota — trzeci dzień kiwania się przy Pitcairn. Przynajmniej po poprzednich deszczowych dniach, dopisało słońce.

SV Crystal zakotwiczona w Bounty Bay

Upragniona chwila

W niedzielę o 08:00 na radiu wywołała nas Sue z informacją, na którą czekaliśmy. Fala nadal północna, ale lądowanie w Bounty Bay jest możliwe. Silnie przy tym nalegała, żebyśmy za pierwszym razem wzięli wodną taksówkę.

Naczytałem się wcześniej o niebezpiecznych załamujących się falach w tej otwartej zatoce i zdecydowałem, że ten pierwszy raz skorzystamy z usług miejscowych. Trochę drogich usług, bo cena za jedną taksówkę (zabiera tylko trzy osoby) to 60 dolarów w obie strony.

O 09:00 zapakowaliśmy się na dwie drewniane łódeczki i ruszyliśmy w stronę Bounty Bay. Przed mini falochronikiem faktycznie było trochę fali,  jednak wiedziałem, że nasz pontonik spokojnie sobie poradzi i w przyszłości będziemy niezależni.

Na nabrzeżu przywitało nas z dziesięć osób (1/6 populacji) i na dzień dobry dostaliśmy po koralikach dla każdego. Wszyscy uśmiechnięci i radośni. Poczuliśmy się naprawdę wyjątkowo. Od Sue dostałem ręczną UKF-kę. W razie jak byśmy czegokolwiek potrzebowali, mieliśmy po prostu ją wywołać.

Formalności na Pitcairn

Formalnościom musiało stać się zadość.  Po wypełnieniu stosu papierów dla Immigration i Quarantine oficerów i  zapłaceniu 50 $ od łebka byliśmy już oficjalnie na Pitcairn. Dostaliśmy pozwolenia na 14-sto dniowy pobyt z zakazem pracy zarobkowej 😉 Nabrzeże jest tu naprawdę maleńkie i nadal w głowie mi się nie mieści jak tą drogą dostarczono ciężki sprzęt, który znajduje się na wyspie.

Buntownicy HMS Bounty

Prawie każdy zna historię buntu na statku HMS Bounty.

W kwietniu 1789 roku w okolicach Tahiti dochodzi do buntu, któremu przewodzi pierwszy oficer Fletcher Christian. Kapitan i garstka wiernych mu marynarzy z minimalnymi zapasami zostają wysadzeni do szalupy ratunkowej i skazani tym samym na prawie pewną śmierć. Przez kolejne osiem miesięcy buntownicy błąkali się po Pacyfiku w poszukiwaniu nieodkrytego jeszcze miejsca, w którym mogliby schować się przed brytyjską marynarką.

I tak w styczniu 1790 roku ośmiu buntowników, sześciu tahitańskich mężczyzn, dwanaście tahitańskich kobiet i dziecko lądują na Pitcairn. W celu uniemożliwienia ucieczki z wyspy oraz uniknięcia pościgu HMS Bounty zostaje podpalony i zatopiony.

Przez pierwsze dziesięć lat na wyspie rządził chaos i przemoc. W 1800 roku żył już tylko jeden mężczyzna (John Adams, od którego nazwę wzięła stolica — Adamstown), dziesięć kobiet  i dwadzieścia troje dzieci.

Buntownicy pozostawali niewykryci przez 19 lat, kiedy to w 1809 na wyspę zawitali amerykańscy wielorybnicy. Wielka Brytania była w tym czasie skoncentrowana na Napoleonie i dała im spokój.

Mieszkańcy Pitcairn teraz

Obecnie na Pitcairn rodzi się dziewiąte pokolenie potomków buntowników z Bounty. Królestwo niespecjalnie interesowało się wysepką aż do roku 2004, kiedy to sześciu mężczyzn zostało skazanych za ciężkie przestępstwa seksualne na dziewczynkach. Od tamtej pory Wielka Brytania bardziej zainteresowała się tym, co dzieje się w jej odległej kolonii i zaczęła w nią inwestować ogromne pieniądze.

Obecnie mieszka tu ok. 60 osób (sami miejscowi nie wiedzieli, ile dokładnie), z czego pięciu to przyjezdni pracownicy, kontraktowi z Nowej Zelandii i Anglii. Jest to najmniejsza i chyba najbardziej odizolowana społeczność na świecie.

Pracownicy kontraktowi to lekarz, pracownik socjalny, policjant, nauczyciel i oficer od kwarantanny. Kontrakty trwają od roku do dwóch z możliwością sprowadzenia na wyspę współmałżonka. Jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, są oni traktowani przez miejscowych trochę jak rządowi szpiedzy.

W trakcie kiedy my znajdowaliśmy się na wyspie przebywało na niej dziewięcioro dzieci w tym jeden noworodek. Starsza młodzież była w tym czasie w Nowej Zelandii w szkole. Generalnie po tym co widziałem na ulicach mogę powiedzieć, że jest to wyspa pięćdziesięciolatków.

Kilkakrotnie byliśmy upominani, żeby nie pić piwa w miejscu publicznym, co nas trochę rozbawiło. Nawet przed domem nie można sobie usiąść z piwkiem. Tego by brakowało, żebyśmy na Pitcairn dostali mandat za spożywanie!

Życie na Pitcairn

Podstawowym środkiem transportu są tu quady, których ilość jest ogromna, ale ile dokładnie znajduje się ich na wyspie tego nie wie nikt. Zapytana przeze mnie kobieta nie była nawet w stanie powiedzieć, ile quadów posiada jej rodzina. Córka kobiety naliczyła ich jedenaście.

Podstawowym środkiem łączności jest tu morskie radio UKF. W każdym domu jest przynajmniej jedna radiostacja stacjonarna i kilka ręcznych. Poza domem każdy ma przy sobie przenośne radio, tak przynajmniej wynika z moich obserwacji. Oprócz tego funkcjonuje normalna  sieć telefoniczna. Rozmowy są traktowane jak lokalne połączenia wewnątrz Nowej Zelandii. Królowa zafundowała wyspiarzom bezpłatny Internet satelitarny. Trochę wolny, ale fejsik działa 😉

Co trzy miesiące na Pitcairn  przypływa statek z zaopatrzeniem, który przywozi m. in. 50 000 litrów diesla do generatora oraz benzynę do quadów, co również odbywa się na koszt Jej Królewskiej Mości. Generator chodzi przez cały dzień do 22:00 i dzięki niemu  wyspa może funkcjonować jak na XXI wiek przystało. Tak więc każdy dom wyposażony jest w kuchnię elektryczną, lodówki, zamrażarki, TV, mikrofale itd.

Podczas naszego pobytu odwiedziliśmy trzy domostwa. Wyspiarze nie przywiązują szczególnej wagi do porządku. Trochę mi to przypomina takie wieczne działkowanie. Jakość domów to właśnie taki nasz letni działkowy standard sprzed lat. Co tu będę pisał. Obejrzyj sobie zdjęcia z galerii –> Ludzie Pitcairn.

A co dalej działo się na Pitcairn? Przeczytaj tutaj.

Dmuchnij w żagle Crystal

Śledź nas na Facebook!