Meksyk – Polinezja Francuska: pierwsze 500 mil rejsu
Kotwicę podnieśliśmy w środę 21. kwietnia tuż przed południem. Aby wydostać się z La Paz na otwarty Pacyfik trzeba przepłynąć około 140 mil po wiatrowo kapryśnym Morzu Corteza. Piszę kapryśnym, ponieważ wiaterek potrafi tutaj bardzo kręcić i wiać raz mocniej, raz rzadziej. I tym razem wiało bardzo różnie, ale ku naszej radości udało się 90% trasy pokonać na żaglach. Tuż przed wyjściem na otwarty Pacyfik pożegnały nas jeszcze dwie piękne orki. Jedna z nich była największym okazem tego gatunki, jaki kiedykolwiek widzieliśmy. Oczywiście wzięliśmy to za dobry omen.
Do zobaczenia Meksyku!
W czwartek wieczorem mijaliśmy skąpany w czerwieni zachodu Przylądek Falso. To najdalej na południe wysunięty punkt Półwyspu Kalifornijskiego. Zachód tego dnia było naprawdę przepiękny, a chmury mieniły się różnymi odcieniami czerwieni jeszcze na długo po tym, jak słońce zniknęło za horyzontem.
Zgodnie z prognozą, kiedy tylko wyszliśmy na ocean, wiatr zaczął szybko przybierać na sile. Zanim zrobiło się zupełnie ciemno, płynęliśmy już na dość mocno zarefowanej genui i grocie. W pełnym bajdewindzie pędziliśmy w stronę Markizów ponad 7, a momentami nawet 8 węzłów!
Pierwsza noc na otwartym oceanie to była bardzo szybka bajdewindowa jazda! Skutkowało to dość mocnym przechyłem i bryzgami wchodzącymi do kokpitu. Halo halo! Przecież na Markizy mieliśmy żeglować z wiatrem, a tu nam się tryb sport włączył na rozgrzewkę. Nie było co dyskutować, tylko szybko musieliśmy przyzwyczaić się do tych warunków.
Oczywiście na otwartej wodzie spadła też temperatura odczuwalna. Zrobiło się chłodno na tyle, że nawet w dzień w cieniu zakładaliśmy jeszcze bluzy. Taka niższa temperatura ma oczywiście swoje plusy. Przy chlapiącej wodzie i zamkniętych lukach pod pokładem jest czym oddychać.
Nocny atak kałamarnic
Co ciekawe w nocy zostaliśmy zaatakowani przez gang latających kałamarnic. Rano ich zwłoki walały się po całym jachcie. Przytuloną kałamarnicową parę znaleźliśmy nawet w podwieszonym na rufie pontonie. To ponad dwa metry nas wodą! Takie znaleziska zawsze smucą, bo niestety kałamarniczki kończą swój żywot w efekcie takiego skoku na jacht, ale też zastanawia nas jakim cudem wyskakują one tak wysoko z wody? Hmm…
Oprócz tej zorganizowanej grupy, wpadło nam na pokład także kilka latających ryb. Wszystko wskazuje na to, że ryby działały na własną rękę.
Ląd na horyzoncie!
Po szybkiej (169 Mm w dobę) acz wyboistej nocy z czwartku na piątek, wiatr zaczął odkręcać powoli na północny, przez co nasz kurs robił się coraz bardziej baksztagowy. Mniej nas przechylało, ale pozostała boczna, dość stroma fala. Od soboty rano wiatr powoli zwalniał, a na horyzoncie pojawiła się meksykańska wyspa Socorro. Musieliśmy nawet zmienić kurs, żeby w nią nie wjechać ;). Nasza prędkość powolutku malała i minięcie Socorro zajęło nam całą sobotę.
Niestety w niedzielę nad ranem wiatr zmalał do zera i włączyliśmy silnik. Flauta potrwa pewnie około doby i potem wiatrowo ma już być całkiem sympatycznie przez dłuższy czas.
Po czterech dobach żeglugi mamy na liczniku 530 Mm. Do celu jeszcze 2300 mil, więc jeszcze pewnie parę relacji wrzucimy.
Pozdrawiamy Was serdecznie cali i zdrowi! Michał, Ola, Jurek i Marek
[wiadomość z pokładu SV Crystal wysłana via komunikator satelitarny Iridium GO!]