Sztorm w drodze na Pitcairn
Z Wyspy Wielkanocnej na Pitcairn jest około 1150 Mm ze wschodu na zachód . Trasa wiedzie przez umiarkowane szerokości wiatrów zmiennych (25 – 27 stopni szerokości S). Na północ od niej wieją południowo – wschodnie pasaty, a na południe przewalają się zachodnie sztormy w ryczących czterdziestkach. Statystycznie występuje tu więcej wiatrów wschodnich (czyli fajnie), ale raz na jakiś czas zaplącze się tu zachodni sztorm z południa. W miesiącach zimowych (lipiec, sierpień) ich częstotliwość jest większa i nad tym obszarem przetacza się przynajmniej jedna zachodnia nawałnica tygodniowo.
Z tego powodu jest to dość trudny odcinek. Kiedy płynąłem tędy w 2014 roku przez jedną dobę pogoda dała nam nieźle popalić. Znam też historie jachtów, które uległy różnym uszkodzeniom na tej trasie. I nas nie ominęły awarie, ale o tym za chwilę.
Pitcairn – obecni mieszkańcy to potomkowie piratów
Historia wyspy jest niezmiernie ciekawa. W 1789 roku dochodzi do buntu na brytyjskim okręcie HMS Bounty. Zbuntowana załoga wiedząc, że imperium się o nich upomni, jest zmuszona znaleźć bezpieczne schronienie.
Próbują osiedlić się na Polinezji Francuskiej, jednak są przepędzani przez lokalnych mieszkańców. Fletcher Christian, przywódca buntowników, słyszał o zagubionej wysepce na Pacyfiku. Nie ma jej jeszcze na mapach. Ostatecznie buntownikom udaje się odnaleźć niezamieszkałe Pitcairn. Wynoszą cały dobytek na brzeg, a statek podpalają.
Obecni mieszkańcy Pitcairn to w prostej linii ich potomkowie.
Jeden z najbardziej oddalonych lądów od Polski
Wysepka Pitcairn położona jest dokładnie na środku południowego Pacyfiku. Celowo piszę tu „wysepka”, ponieważ Pitcairn jest bardzo mała – ma zaledwie 1,5 km na 3 km!
Położona jest 5500 km na zachód od Chile i 5000 km na wschód od Nowej Zelandi. Najbliższa cywilizacja to oddalone o ponad 2000 km Tahiti. Nie ma tu lotniska, ani portu. Nie doleci też tu żaden śmigłowiec.
Jest to jedna najbardziej oddalonych wysp od Polski (16000 km). Pitcairn podlega pod Wielką Brytanię i jest zamieszkiwane przez około 55 osób. To według Wikipedii najmniejsze państwo na świecie. Aby się tu dostać, należy dolecieć na Tahiti, potem samolotem turbośmigłowym do Rikitea i jeszcze doba małą łódką motorową. Drugą możliwością jest płynięcie jachtem przez pół świata.
I nawet jeśli się zaweźmiecie, pokonacie te wszystkie trudności i wreszcie dotrzecie do brzegów Pitcairn, nie możecie być pewni, że uda się Wam zejść na ląd. Nie ma tu portu i żeby dostać się pontonem na brzeg potrzebna jest w miarę płaska woda. Zdarza się, że nie ma takiej możliwości nawet przez całe tygodnie.
Ciekawa historia i trudności, żeby tu dotrzeć pobudzają tylko wyobraźnię podróżników, którzy tym bardziej chcą na własnej skórze przekonać się jak to wszystko wygląda naprawdę.
Spokojny start
Wyspę Wielkanocną zostawiliśmy za rufą 13go lipca 2019 roku. Na starcie mieliśmy dość spokojne wiatry z północy. Prognozy były bardzo dobre na najbliższe dni, ale musieliśmy się trzymać lekko na południe od linii prostej wiodącej na Pitcairn. Na północ od niej miały wiać wiatry z zachodu, czyli w twarz. Mimo, że prognozy pogody mają dużą sprawdzalność tylko na 3 dni do przodu, to i tak zawsze ściągam na 7, żeby mieć lepszy obraz tego jak sytuacja się rozwija z upływającym czasem. Już na samym początku pogodowy model ECMWF przewidywał, że za około tydzień będzie tędy przejeżdżał dość głęboki niż z silnymi wiatrami. Inne modele z kolei mówiły co innego.
Płynęliśmy początkowo na południowy zachód, a po kilku dniach zrobiliśmy zwrot i zaczęliśmy żeglugę kursem około 270 stopni. Wiadomo już wtedy było, że z przeciwka idzie niż tak rozległy, że i tak nie zejdziemy mu z drogi. Pocieszające było, że mijanka w najgorszych warunkach będzie trwała jakieś kilkanaście godzin. Pierwsze 5 dni zeszło nam na przyjemnej jeździe przy dobrej, acz pochmurnej pogodzie.
Pogoda rozkręca się
Szóstego dnia żeglugi siła wiatru i fala powoli rosły. Tu muszę dodać, że od 8 miesięcy nie widzieliśmy z Olą żadnego silniejszego wiatru. Ostatnie silne sztormy zostawiliśmy za rufą w drodze na Bermudy w grudniu poprzedniego roku. Na Pacyfik wpłynęliśmy w lutym i od tamtej pory (5 miesięcy) mieliśmy do czynienia raczej z płaską wodą i „Oceanem Spokojnym”. Tak długi czas spokoju rozleniwia.
Siódmego dnia wiało już koło 30 węzłów. Ponieważ płynęliśmy pod wiatr, żegluga stawała się coraz bardziej mokra. Rosły też fale. Miały już 3-4 metry. Do tego były krótkie i strome. Pierwszą ofiarą pogarszającej się pogody była nasza deska SUP. Kupiliśmy ją będąc na Kostaryce i od tamtej pory woziliśmy przyczepioną do relingu na lewej burcie. W pewnym momencie deska została uderzona falą większą niż inne. Spowodowało to, że złamała się stójka od relingu, a deska prawie się urwała. Udało się ją złapać, ale ucierpiała dość mocno (kilka dziur). Przenieśliśmy deskę na bliżej rufy i zamocowaliśmy na boku do relingu.
Demolka
Siódmego dnia wieczorem fale miały już pewnie z 5 metrów i od czasu do czasu dostawaliśmy takim rozpędzonym grzywaczem. Czasami tony wody przewalały się po prostu przez pokład. Jeden taki brutal przeszedł nam przez rufę totalnie wypełniając kokpit. Kiedy woda opadła okazało się, że złamana jest następna stójka, a panele słoneczne które wozimy na relingu ciągną się w wodzie wisząc na kablach. Na szczęście udało je się wyciągnąć i zabezpieczyć. Działają do dzisiaj.
Cały czas zmniejszaliśmy powierzchnię żagli i płynęliśmy już na minimalnym skrawku genui i grota. Koło północy 35 węzłów widzieliśmy na wiatrowskazie regularnie. I patrząc z perspektywy czasu wtedy powinniśmy byli zwinąć żagle i po prostu poczekać na polepszenie warunków. Co prawda miałem taki plan, ale płynęliśmy dość szybko w dobrym kierunku i chciałem jeszcze trochę poczekać. Najmocniej miało wiać nad ranem.
Wszystko było ok. dopóki szkwały nie przekraczały 40 węzłów. Około 3 nad ranem, na wachcie Adama przyszedł dłuższy szkwał ponad 50 węzłów i nasza genua przestała istnieć. Trzymały się liki, a w środku była wielka dziura. Dosłownie jak po eksplozji granatu (co prawda nigdy nie widziałem żagla po takiej eksplozji, ale tak to sobie wyobrażam :P). Zwinęliśmy smętne strzępy i na skrawku grota ustawiliśmy się w dryf. Rano zaczęło się powoli uspokajać, ale z wymianą żagla musieliśmy jeszcze poczekać ponad dobę.
Dziewiątego dnia rano założyliśmy genuę zapasową, ale wiatr siadł na tyle, że ostatnie 24 godziny płynęliśmy na silniku. Podarta genua była nie do naprawy. 2 miesiące później uszyliśmy nową.
Pitcairn o świcie
23go lipca, wraz ze wstającym dniem i pierwszym brzaskiem zobaczyliśmy Pitcairn na horyzoncie. Ocean wygładził się na tyle, że wyglądało iż wylądujemy na wyspie jeszcze tego samego ranka. Koło 7 rano rzuciliśmy kotwicę w Bounty Bay. Udało nawiązać kontakt z wyspiarzami i umówić się na brzegu. Potem dowiedzieliśmy się, że „nasz” niż przyniósł na Pitcairn wiatry do 60 węzłów. Ucierpiało trochę drzew. Dobrze, że my byliśmy jednak trochę dalej od epicentrum.
Jak spędziliśmy czas na wyspie i czy spotkaliśmy naszych znajomych Sue i Pawla dowiecie się z następnego wpisu.