Jak pocałowaliśmy klamkę na Rapie
Z Bloody Bay na Tubuai wyruszyliśmy we wtorek 14-go września. Naszym celem była odległa o prawie 400 mil maleńka Rapa.
To najdalej na południe wysunięta wyspa Polinezji Francuskiej. Jest ona położona na południe od Pitcairn, a nawet od Wyspy Wielkanocnej. Klimat jest bardziej umiarkowany i jest sporo chłodniej niż na tropikalnych Wyspach Towarzystwa. W zimie (czyli teraz) zimne fronty z południa potrafią przynieść temperatury nawet 10 stopni! Do tego tym frontom i południowym niżom towarzyszą często sztormowe wiatry. Pogoda oraz położenie z dala od żeglarskich szlaków powoduje, że na Rapę zawija bardzo mało jachtów. W 2017 roku było to tylko jedenaście jednostek!
Turyści też tu praktycznie nie zaglądają, bo na wyspie nie ma lotniska, a statek zaopatrzeniowy (z ośmioma miejscami dla pasażerów) zawija raz na dwa miesiące. Gospodyni goszcząca nas na Tubuai powiedziała, że od czterech lat czeka na liście w kolejce chętnych do odwiedzenia Rapy! Wysepka jest zamieszkiwana przez około 500 mieszkańców.
No i właśnie te wszystkie utrudnienia i niedogodności spowodowały, że tym bardziej chciałem odwiedzić tak trudno dostępne i unikatowe miejsce. Przy planowaniu trasy, takie wyspy działają na mnie jak magnez.
Poszarpane szczyty Rapa na horyzoncie
Rapa ukazała się wraz z nadejściem dnia, po trzech dobach żeglugi. Poszarpane wierzchołki malowniczo odcinały się na tle bladoróżowego nieba. Najwyższe z nich dochodzą do 700 metrów nad poziomem morza. Kiedy zbliżaliśmy się do wyspy, naszym oczom ukazały się porośnięte iglakami (głównie pinie) zielone zbocza.
Staje się tu w głębokiej zatoce, która daje idealne schronienie, niezależnie od warunków panujących na zewnątrz. Trzy lata temu żeglarze, wspólnymi siłami z lokalną ludnością zainstalowali w zatoce bojkę. Dzięki temu nie trzeba rzucać kotwicy i niszczyć koralowego dna.
Zakaz wstępu
O 10.30 stanęliśmy do bojki. Pogoda była cudna. Słoneczko i 22 stopnie. Otoczeni byliśmy przez zielone, porośnięte iglakami wzgórza. Jakże inny to krajobraz od Wysp Towarzystwa czy Tuamotu. Polinezja nie jedno ma oblicze!
Zwodowaliśmy ponton i pojechaliśmy na brzeg.
No i od razu się okazało że jest problem. Przywitał nas jedyny policjant na wyspie w towarzystwie jednego mieszkańca. W drugiej turze na brzegu znalazła się mówiąca po francusku Magda i okazało się, że nie możemy zejść na brzeg! Panowie byli bardzo mili, jednak zdecydowanie poinformowali nas że ze względu na Covid-19 wyspa zamknięta jest od… ponad roku. Żandarmi na Tubuai twierdzili że możemy płynąć, a tu taki klops.
Od miejscowych dostaliśmy siatkę mrożonego manioku. Postaliśmy kilka godzin podziwiając widoki i robiąc zdjęcia z pokładu jachtu, po czym zjedliśmy obiad. Szkoda, że się nie udało, ale zupełnie rozumiemy podejście mieszkańców Rapa. W dobrych humorach więc ruszyliśmy na Tuamotu. Widać na Rapę trzeba będzie jeszcze kiedyś wrócić!
Do atolu Tahanea mieliśmy na starcie 650 mil i całkiem dobre prognozy na szybką i bezbolesną jazdę.