W poszukiwaniu kopalni złota na Unga
Ognisko poprzedniego dnia było wyjątkowo udane i siedzieliśmy do późna. Spać poszliśmy po pierwszej, więc pobudka też była opóźniona.
Kiedy wstaliśmy i wyjrzeliśmy na zewnątrz, okazało się, że obok nas stoją nasi znajomi Jennifer i John na jachcie Caro Babbo. Odkąd poznaliśmy się w Dutch Harbor, jesteśmy z nimi w stałym kontakcie. Wiedzieliśmy, że mieli się pojawić, jednak nie spodziewaliśmy się ich tak szybko.
Śniadanie na jachcie Caro Babbo
Po krótkiej rozmowie na radiu zostaliśmy zaproszeni na śniadanko. Po wczorajszym ognisku ponton mieliśmy w wodzie, więc za dosłownie moment byliśmy na Caro Babbo.
Jest to dziewięcio metrowy jacht i przy takiej różnicy wielkości można docenić ile miejsca w kambuzie mamy na naszej Krysi. John przygotował pyszne racuchy, które spałaszowaliśmy w ilości oczywiście zbyt dużej…
Nieoczekiwane spotkanie
Zaraz po śniadaniu, kiedy jeszcze byliśmy na jachcie Caro Babbo podpłynął do nas lokalny kuter z parą na pokładzie. Jak to na takich odludziach często bywa, podpłynęli do naszej burty, żeby po prostu pogadać. Okazało się, że to miejscowy rybak z żoną z pobliskiej wioski Sand Point. Mieli dzień wolny (była sobota) i przypłynęli spędzić ten wolny czas w Undze na kotwicy.
Okazało się, że ojciec pani rybaczki mieszkał jeszcze w tej opuszczonej wiosce. Z domu nazywała się Larssen. Często przypływają tu spędzać wolny czas. Facet mówił, że tu nie ma zasięgu i lubią po prostu uciec przed tymi wszystkimi telefonami i od zgiełku. W Sand Point mieszka obecnie ok. 1000 mieszkańców i wątpliwe, żeby mieli w powietrzu coś szybszego niż 2G. Niesamowite jak to wszystko zależy od punktu odniesienia…
Wyruszamy teraz!
Podczas rozmowy dostaliśmy dość dokładne wskazówki na temat położenia opuszczonej kopalni złota Apollo Mine, otwartej w 1890 r. Trzeba było przepłynąć pontonem dwie mile morskie przez płytką zatokę, zostawić go przy strumieniu i już tylko kawałeczek w górę rzeczki. Odradzali pływanie po zatoce przy niskiej wodzie ze względu na odsłaniające się kamienie.
Tak się składało, że były akurat dwie godziny do wysokiej wody. Idealny czas, żeby wyruszyć. Do tego pogoda zrobiła się wspaniała. Świeciło słońce i było naprawdę ciepło. Spakowaliśmy wszystkie niezbędne przybory wyprawowe i już pół godziny później mknęliśmy naszym pontonem na najprawdziwsze poszukiwania złota (na początek kopalni)! Wiadomo? Może znajdziemy jakiś wielki złoty kawał w krzakach 😉
Droga, której nie ma
Dopłynęliśmy we wskazane miejsce, gdzie w rogu zatoki wpadał do niej spory strumień. Zostawiliśmy ponton i ruszyliśmy w górę po lewej stronie potoku. Dobrze, że zostaliśmy w kaloszach i nie zmieniliśmy na zabrane ze sobą buty. Podłoże było bardzo miękkie i momentami zapadaliśmy się w błotku za kostki. Jednak kalosze na Alasce to podstawowe obuwie 😉
Dość szybko dotarliśmy do haszczy nie do przebycia bez piły łańcuchowej. Zawróciliśmy i przeszliśmy na drugą stronę strumienia. Kiedy przez niego przechodziliśmy, mogliśmy nacieszyć się widokiem ogromnego orła, który siedział na kamieniu dosłownie 50 metrów dalej.
Po prawej stronie strumienia próbowaliśmy się przebić przez krzaczory w kilku miejscach. Jednak bezskutecznie. Może kiedyś była tam wyrąbana jakaś ścieżka, która dwadzieścia lat temu zarosła?
Tajemnicze butelki w krzakach
Jedyne co znaleźliśmy w kilku miejscach to dosłownie stosy butelek. To nie było tak, że ktoś przywiózł tu torbę ze śmieciami. Konsumpcja musiała się odbywać w tych krzakach na pustkowiu. Ciekawe, bo nie było tu śladu żadnego domku, czy choćby zadaszenia. Więc albo było to bardzo dawno temu przykopalniana tawerna, która została pochłonięta przez naturę, albo teraz dzikie krowy lubią sobie wypić w tym miejscu…
Po około dwóch godzinach szwendania się po krzaczkach, momentami zatapiając się w błotku po kostki, daliśmy za wygraną. Niestety kopalni nie udało się znaleźć. Mimo wielu prób wbicia się w krzaki w końcu musieliśmy dać za wygraną. Nasz alaskański skarb musi jeszcze chwilę poczekać, aż go odnajdziemy…