Wokół Hornu
Dalsza część relacji z drogi na koniec Świata i z kilku dni żeglugi po Ziemi Ognistej
Na niedzielę 26-go stycznia prognozy mieliśmy dobre. Zarówno argentyńska jak i GRIB mówiły o wietrze 6-7 B z zachodu, co oznaczało dla nas sprawną żeglugę baksztagiem wprost do Cieśniny Le Maire. Niestety jak się na tych wodach parokrotnie przekonałem prognozy sobie, a wiatr sobie. W południe w ciągu 15 min z 30 węzłów z zachodu zrobiło się 15 ze wschodu, a następnie wiatr zdechł.
Odpaliliśmy silnik. Byliśmy otoczeni przez wysokie deszczowe chmury i miałem nadzieję, że jak się z nich wydostaniemy znowu powieje z zachodu. Niestety. Kierunek i siła zmieniały się cały czas, chwilę popadał drobny grad, temperatura na zewnątrz spadła z 10 do 4 stopni, ale wiatru nie było dalej. Około 2000 weszliśmy w cieśninę. Byliśmy niestety spóźnieni koło 3 godzin i właśnie zaczynał się niesprzyjający prąd w kierunku północnym. Według map i locji prądy w Cieśninie Le Maire dochodzą do 8 węzłów przy pływie syzygijnym. Nasz prąd na szczęście się dopiero rozkręcał i do tego był kwadraturowy i ostatecznie sforsowanie 17 mil zajęło nam tylko 4 godziny. Byliśmy już po stronie ziemi ognistej. Koło północy zaczął prószyć śnieg. Do Puerto Williams mieliśmy w tym momencie 85 mil. Czas gonił nas nieubłaganie. Od soboty do niedzieli barometr spadł o 20 HPa i od 12 godzin trwał niezmiennie na poziomie 985. Jak wiadomo nie wróży to nigdy nic dobrego i była to cisza przed burzą. Bardzo silne zachodnie (czyli dokładnie w dziób) wiatry były tylko kwestią czasu. Według argentyńskiej prognozy zachodnie 8 B ze szkwałami miało się zacząć w poniedziałek około południa. Dlatego mimo lekkiego bajdewindowego wiatru z postawiliśmy tylko grota i dalej na dieslu gnaliśmy na przód. Oby do Kanału Beagla zanim się na dobre zacznie.
No i się zaczęło. Na szczęście byliśmy już w Kanale, jednak żegluga w nim wcale nie była tak prosta jak by się mogło wydawać. Silny wiatr, przeciwny prąd i krótka metrowa fala powodowały, że na silniku nasza prędkość spadała poniżej 2 węzłów. Na szczęście z każdą godziną było coraz węziej, morze uspokajało się, a my płynęliśmy coraz szybciej. Do Puerto Williams doczłapaliśmy w poniedziałek się o 2130. Jest tu mały jacht klub Micalvi. W długiej wąskiej zatoce cumuje się do starego wraku parowca. Maksymalnie może tu stać ok. 20 jachtów. Niestety my już się nie zmieściliśmy i zmuszeni byliśmy zakotwiczyć w zatoce. Straszny ruch na tym End of the Word. Następnego dnia rano nadmuchaliśmy ponton i o 10 ruszyliśmy załatwiać formalności. Ponieważ był to nasz pierwszy port w Chile musieliśmy zaliczyć kapitanat, Immigration i celników. No i jak na Amerykę Południową przystało stosy papierów do wypełnienia. Puerto Williams jest najczęściej uczęszczanym portem w Chile, więc poszło wyjątkowo sprawnie. Po południu zwolniło się kilka miejsc w klubie i mogliśmy się przestawić. Warunki mariny są dość surowe, jednak jest tu wszystko, czego jacht i załoga może potrzebować, czyli prąd, woda i schludne prysznice. Nad wszystkim czuwa Alfredo i atmosferę można by tu nazwać domową. Mimo, że Przylądka Horn nie było w planie na tym etapie, załoga i ja mieliśmy wielką ochotę opłynąć mityczną skałę, jak tylko pojawią się sprzyjające warunki meteo. Długoterminowe prognozy mówiły, że ma się zrobić spokojnie pod koniec tygodnia. Tak więc mieliśmy kilka dni na drobne prace na jachcie i poznanie okolicy. Puerto Williams zostało założone w latach 50tych jako baza wojskowa, a wraz z rozwojem turystyki otworzyło się dla cywili. Obecnie mieszka tu ok. 2000 osób z czego większość to wojskowi z rodzinami. Zabudowa to małe domki, czasami wręcz zaniedbane baraki, podwórka pełne wraków samochodów i innego złomu. Ogólnie przypomina to trochę klimaty cygańskie, ale tworzy swoistą niepowtarzalną atmosferę. Ciekawostką jest, że najlepiej wyposażony i najtańszy supermarket zamknięty jest dla cywili, którzy zakupy muszą robić w małych i drogich sklepikach.
Przed wyruszeniem na Horn musieliśmy też zatankować ropę. Ostrzegano mnie przed bardzo złą jakością ropy w Argentynie, więc jacht ostatnio był tankowany w Salwadorze i do Chile dojechaliśmy na rezerwie. Oczywiście nie ma tu typowej stacji dla jachtów. Po uzyskaniu zgody wojska cumuje się do ich nabrzeża, na które o umówionej godzinie przyjeżdża mała cysterna. W czwartek z rana zalaliśmy pod korek i byliśmy gotowi na wyjście. Prognozy mówiły o paru spokojnych dniach od piątku. Planowałem wyjść w piątek wieczorem, przez noc dopłynąć do Hornu, a następnie wrócić do Puerto Torro. Całość powinna nam zająć około 30 godzin. Jachty płynące na Przylądek muszą dostać specjalne zezwolenie (Zarpe). W piątek formalności zajęły mi 2 godziny i o 17.00 ruszyliśmy. Prognozy mówiły, że od późnego wieczora ma wiać północne 5 B, czyli wręcz idealnie. Niestety nie sprawdziły się i większość trasy jechaliśmy na silniku. Zaraz po wyruszeniu zobaczyliśmy 2 małe statki wycieczkowe, które były podejrzanie blisko argentyńskiego brzegu. Postanowiliśmy sprawdzić, co tam jest takiego ciekawego. Nie zawiedliśmy się. Okazało się, że na plaży są setki pingwinów. Podpłynęliśmy najbliżej jak się dało i zaczęliśmy je ostrzeliwać z aparatów. Śmieszne zwierzątka 😉
Chilijczycy niesamowicie skrupulatnie kontrolują ruch na swoich wodach. Co ok. 2 godziny byliśmy wywoływani przez kolejne stacje brzegowe na radiu i proszeni o podanie pozycji oraz ETA (Estimated Time of Arrival) na Horn i Puerto Toro. Do Hornu dopłynęliśmy w sobotę pierwszego lutego o 8 rano. Skontaktowałem się z “Alcamar Hornos” i zostaliśmy poinformowani, że możemy lądować na wyspie. Jedyne możliwe miejsce, żeby to zrobić to zatoka Leones. Na dnie jest jednak tyle śmieci i wraków, że kotwiczenie jest zbyt ryzykowne. Część załogi jedzie na brzeg, a reszta po prostu dryfuje. Ponieważ w załodze był zaufany człowiek, mogłem bez stresu opuścić jacht i pojechać na zwiedzanie wyspy. Ląduje się tutaj na małej plaży z wielkimi i śliskimi kamieniami. Mimo bezwietrznej pogody była martwa fala i lądowanie wcale nie było takie proste. Ja pojechałem w pierwszej turze. Po wgramoleniu się na plażę zabezpieczyliśmy ponton i stromymi schodami ruszyliśmy na podbój Hornu. Na górze naszym oczom wyłonił się pomnik albatrosa i latarnia morska. Teren jest bardzo podmokły i chodzi się po drewnianych ścieżkach. Najpierw obfotografowaliśmy się przy słynny pomniku albatrosa. Pogoda była cudna. Ponad 10 stopni i słońce. Po albatrosie ruszyliśmy na latarnię morską. Jest tam mnóstwo proporczyków i innych pamiątek po poprzednich załogach. Szkoda, że my nic nie mieliśmy. Na latarni jest też mały sklepik z gadżetami. Można też podstemplować pocztówki i paszporty. Mamy teraz dumne pieczęcie Cabo de Hornos 😉 Jest też księga pamiątkowa, do której wpisują się kolejne załogi odwiedzające latarnię. Z poprzedniego dnia było 13 wpisów. Sporo jak na koniec świata 😉 Obok latarni jest też mały kościółek, w którym na Honorowym miejscu jest zdjęcie Jana Pawła II. Poza lądowymi atrakcjami dookoła rozciąga się cudowny widok na okoliczne wyspy i ocean. Po półtorej godzinie wróciliśmy na jacht, a na zwiedzanie Hornu ruszył Mietek z Markiem, którzy do tej pory pilnowali jachtu. Zrobili ten sam tour i o 11 ruszyliśmy opływać Przylądek. Dodam, że nadal pogoda była kompletnie bezwietrzna i na oceanie unosiła się łagodna martwa fala. Ponton z silnikiem zabraliśmy ze sobą na holu. Będą świetne fotki jachtu z Hornem w tle. Ale zaraz! Jak mogę wejść do pontonu, żeby fotografować Crystal, to równie dobrze mogę w nim opłynąć Horn ;). Pokusa była zbyt duża i postanowiłem tą milę morską wzdłuż Hornu pokonać w naszym pontoniku. Ocean Atlantycki dzieli od Pacyfiku umownie południk 67 stopni i 17 minut. Po 30 minutak wygibasów i milionie zdjęć z naszego Dinghy znalazłem się na Oceanie Spokojnym. Horn został opłynięty! Pontonem Honda 2,8 m z silnikiem Honda 2,3 KM. O większym szczęściu nie mogłem nawet marzyć. Od dziś możemy gwizdać na jachcie i sikać pod wiatr 😉 Złożyliśmy sprzęt i ruszyliśmy w drogę powrotną do Puerto Toro. Jakby w nagrodę z nasz “wyczyn” jeszcze przy Przylądku pojawiło się pokaźne stado delfinów, które dłuższy czas robiły salta przed dziobem. Super widowisko! Dalej wiatru praktycznie nie było i do portu (60 mil) dojechaliśmy na silniku. Tak jak Puerto Williams jest miastem wysuniętym najdalej na południe na świecie, tak Puerto Toro jest najdalej wysuniętą osadą ludzką. Mieszka tu na stałe 10 rodzin z czego 8 to wojskowi a 2 rybackie. Zadupie total. W niedzielę rano trochę łaziliśmy i nie spotkaliśmy nikogo. Tego samego dnia ruszyliśmy do Puerto Williams, żeby w poniedziałek rano odprawić się na wyjście do Argentyny. Pokonanie tych 50 mil po osłoniętych wodach i przy bezwietrznej pogodzie było zwykłą formalnością i wieczorem zameldowaliśmy się w jacht klubie Afasyn w Ushuaia.
Miasto jest pięknie położone na zboczu, a dookoła górują ośnieżone szczyty. Trochę to wygląda tak, jakby się stało jachtem w naszym Morskim Oku.