Dzień wrażeń w Przystani Kapitan

Rejs z East Cove Anchorage do Belkofski Bay, gdzie znajdował się nasza kolejny przystanek wyprawy po Alasce, zajął nam niecałe 12 godzin. Pomimo niezbyt wiatrowo optymistycznej prognozy, udało nam się większość trasy pokonać na żagielkach.

Pierwsze od Hawajów wieloryby

Hitem przelotu były pierwsze od Hawajów wieloryby, które Michał dojrzał w kanale pomiędzy wyspami. Kiedy zauważył charakterystyczne dymki, wiadomo było że to humbaki. Jednym ze sposobów rozpoznawania wielorybów jest właśnie określanie ich gatunku po sposobie wydmuchiwania wody. Nie jesteśmy w tym ekspertami, ale po naoglądaniu się na te wspaniałe istoty na Hawajach, dymki humbaków rozpoznajemy już z łatwością.

Z ogromną przyjemnością i radością podziwialiśmy ich akrobacje w oddali. Dojrzeliśmy nawet najbardziej spektakularne pionowe wyskoki z wody. Po angielsku zwane są one breaching – niestety nie wiemy, jak określa się to widowiskowe zachowanie po polsku. Jeśli znasz tę polską nazwę, to prosimy napisz w komentarzu 🙂

Malownicza zatoka Belkofski Bay

Po wypłynięciu z East Cove Anchorage, planowaliśmy stanąć w Kitchen Anchorage. Jednak kiedy tam dopłynęliśmy, w zatoczce spotkaliśmy kuter rybacki a wokoło niego mnóstwo rozrzuconych bojek, znaczących klatki na kraby. Stwierdziliśmy, więc że od razu popłyniemy do oddalonej o trzy mile Przystani Kapitana.

Płynąc wzdłuż zatoki, co chwilę widzieliśmy dymki i garby humbaków. Ponad wodą zaś królowały spiczaste wulkaniczne szczyty. Niższe były w całości pokryte zieloną trawą i krzakami, wyższe już tylko częściowo, gdyż ich najwyższe partie odsłaniały stromą i surową skałę. Największe wrażenie zrobiły na nas spiczaste, wulkaniczne szczyty pokryte śniegiem. Podziwiając ich piękno, zastanawialiśmy się jak niesamowicie zimno musi być w tych najwyższych rejonach. Góra, a właściwie wulkan, który był przed naszym dziobem – Mount Dutton, ma aż 1473 m.n.p.m.

Captain Harbor znajdowało się na końcu zatoki Belkofski, a wejście do niej było tak zawinięte, że z każdej strony osłonięte było lądem. Do miejsca zakotwiczenia dotarliśmy około godz. 23.00. Zmęczeni i lekko wywiani od zimnego wiatru, po rzuceniu kotwicy szybko poszliśmy spać.

Pierwsze połowy na Alasce


Odkąd dopłynęliśmy na Alaskę i zmieniliśmy strefę czasową na lokalną, czyli UTC -9, za nic nie możemy ściągnąć się z łóżka wcześniej niż o godz. 9… Jest to spowodowane tym, że mamy tutaj jasno aż do północy. Człowiek coś tam sobie robi, działa i nagle odkrywa, że już dobija północ! A potem trudno wyjść z ciepłego śpiworka… Ogólnie, w zimnym mamy wrażenie, że potrzebujemy tego snu zdecydowanie więcej.

Obudziliśmy się po dziewiątej. Jako że postanowiliśmy zrobić sobie dzień leniuszka i po prostu odpocząć, nie stanowiło to problemu. Zatoczka Captain Harbor była ładna, choć nie zrobiła na nas jakiegoś większego wrażenia. Myślę, że po bajecznie pięknej Raven Bay, czyli naszym pierwszym przystanku na Aleutach, trudno będzie nas teraz zachwycić. Tamto miejsce zdecydowanie podniosło poprzeczkę w naszych oczekiwaniach. Niemniej jednak, kiedy zauważyłam bacznie przyglądającą się nam fokę, to od razu wzrosła moja sympatia do tego miejsca.

W ramach odpoczynku, Michał postanowił zarzuci po raz pierwszy wędkę. Jeszcze w Dutch Harbor zostaliśmy poinstruowani przez znajomego, w jaki sposób złowić halibuta lub łososia. W lokalnym sklepie dokupiliśmy odpowiednie zanęty i małą wędkę na łososie. Michał w trakcie przelotu przygotował zestawy wędkowe, a teraz z zapałem i błyskiem w oku zarzucił wędkę z burty. Początkowo ćwiczył zarzucanie małą wędką na łososie, potem zaczęliśmy próbować złapać jakiegoś halibuta. Minęło kilka minut, a nagle na wędce coś zaczęło ciągnąć i po chwili wyłowiliśmy naszą pierwszą alaskańską rybkę!

Stara flądra

Obydwoje byliśmy świecie przekonani, że to halibut! I jacy byliśmy z tego powodu dumni, że my tacy początkujący wędkarze od razu złapaliśmy halibuta. Albo może raczej halibutka, bo rozmiary miał dosyć niewielkie. Ryby te znane są ze swojego walecznego charakteru. Tak jak na południu, na Hawajach wędkarskim marzeniem było okiełznanie marlina, tak tutaj to złapanie halibuta jest powodem do dumy.

Chcąc się upewnić o naszym wielkim sukcesie, sprawdziłam gatunek rybki w naszej rybnej rozkładówce. W Dutch Harbor razem z innymi wędkarskimi gadżetami, nabyliśmy także niewielką broszurkę z kolorowymi rybami Północnego Pacyfiku i krótkim opisem ich cech charakterystycznych. Ależ było nasze rozczarowanie, połączone z ubawem, kiedy naszą zdobycz zidentyfikowaliśmy jednak jako flądrę gwieździstą. Po angielsku jej nazwa to starry flounder, więc jeszcze przez kilka dni żartowaliśmy sobie, że zamiast halibuta złapaliśmy starą flądre 😉

Flądra stara na szczęście nie była. Szybko złowiliśmy drugą, Michał obydwie sprawnie wyfiletował i w ten sposób mieliśmy pyszny obiad. I choć przez chwilę na Krysi pachniało jak w smażalni ryb, to doznania smakowe były jak w najlepszej restauracji na monciaku 😉

Miś na wieczornej kawce

Reszta dnia minęła nam na błogim lenistwie. Ja zrobiłam jogę, Michał poćwiczył jeszcze zarzucanie wędką na łososia. Co chwilę jednak łapaliśmy lornetkę i sprawdzaliśmy, czy na brzegu nie ma gdzieś misia. W locji czytaliśmy, że w zatoczce Kapitan często widywane są niedźwiedzie grizzly. Na samą myśl, że może zobaczymy naszego pierwszego misia, czuliśmy ogromne podekscytowanie. Dzień mijał, a misia było brak.

Około godziny osiemnastej Michał wyszedł na swoją codzienną, wieczorną kawkę. Nie minęło kilka chwil, kiedy krzyknął „Miś!”. Oto i był, jakieś 300 metrów od nas – nasz pierwszy miś grizzly, czyli niedźwiedź brunatny na Alasce. Dostojnie przechadzał się wzdłuż zatoki, co jakiś czas zbaczając w krzaczki w poszukiwaniu malinek i jagód. Miał dosyć jasną sierść, coś jak mleczna czekolada, choć łapy były ciemniejsze. Wyglądało jakby niedawno brodził w jakimś błotku. Patrzyliśmy na misia w zachwycie, starając się zrobić mu jak najostrzejsze zdjęcie. W końcu na dobre schował się w krzakach.

Po około dwóch godzinach, kontrolnie wyszłam do kokpitu sprawdzić, czy nie ma gdzieś w pobliżu niedźwiedzia. Był! Znowu robił obchód zatoki, ale tym razem z przeciwnej strony. Tym razem wyglądał trochę inaczej – był jakby ciemniejszy, bardziej brązowy. Znowu spędziliśmy z trzydzieści minut gapiąc się na niego albo przez lornetkę albo teleobiektyw aparatu. Miś po prostu sobie szedł, zatrzymując się znowu co jakiś czas na jagódki, malinki albo po prostu pożucie trawki. Niby nic spektakularnego, ale my byliśmy przeszczęśliwi, mogąc go tak podglądać.

Nocne trzęsienie jachtem Crystal

Znowu położyliśmy się spać około północy. Już prawie zasypialiśmy, kiedy obydwoje nagle poczuliśmy, że cała Krysia się trzęsie. Michał w półśnie stwierdził, że to jakiś holownik właśnie koło nas wykręcił. Ja zaś od razu pomyślałam – trzęsienie ziemi i mocno się przeraziłam, mając w pamięci alarm tsunami z Dutch Harbor sprzed kilku dni.

Michał wyskoczył z koi sprawdzić „swój” holownik. Kiedy w końcu i do niego dotarło, że właśnie doświadczyliśmy trzęsienia ziemi, to obydwoje stwierdziliśmy że jak najszybciej musimy sprawdzić, czy nie ogłoszono zagrożenia tsunami. Nie mieliśmy jednak przecież zasięgu Internetu, więc pozostało nam jedynie ściągnięcie przez nasze IridiumGO! (terminal satelitarny) ostrzeżeń przez GMDSS – Global Marine Distress Safety Service, czyli globalny morski serwis bezpieczeństwa. Oprócz ostrzeżeń dotyczących huraganu Douglas nie było ani słowa o alarmie tsunami gdziekolwiek. Uff…

Dla pewności napisałam do dwóch przyjaciółek, aby sprawdziły na stronie tsunami.gov, czy nie ma żadnego alarmu tsunami. Nie było. Mogliśmy w końcu spokojnie iść spać. Choć i tak trochę czasu minęło zanim uspokoiliśmy nerwy i zasnęliśmy po dniu tak pełnym wrażeń.

[wiadomość z pokładu SV Crystal wysłana via komunikator satelitarny Iridium GO!]

Korzystając z pięknej pogody, zjedliśmy śniadanie mistrzów w kokpicie. Na stół wjechały omlety na słodko, mniam!