Raven Bay – Pierwszy przystanek na Aleutach

Przeskok z Hawajów poszedł nam wyjątkowo sprawnie i na Aleuty dopłynęliśmy już po 16 dobach całkiem przyjemnej i szybkiej żeglugi. Początkowo planowaliśmy płynąć bezpośrednio do Dutch Harbor, jednak stwierdziliśmy, że przyjemniej będzie wcześniej postać chwilę z dala od cywilizacji.

Zatoka Kruka
Dutch Harbor położone jest na Morzu Beringa od północnej strony wyspy Unalaska. Jej brzegi są niesamowicie poszarpane i głębokie zatoki niczym bruzdy wcinają się po kilka mil w głąb lądu. Na pierwsze lądowanie wybraliśmy Raven Bay, co po polsku znaczy „zatoka kruka”. Nie był to wybór przypadkowy, ponieważ została nam ona polecona przez znajomych żeglarzy z jachtu Multuk. Żeglowali oni w tych okolicach już wielokrotnie, więc jak polecają jakieś miejsce, to po prostu należy im zaufać.

Sama zatoka jest głęboka na 3,5 Mm i ma kilka odnóg. My zakotwiczyliśmy w najgłębszym kącie. Raven Bay oprócz tego, że jest dość głęboka to jeszcze od otwartego Pacyfiku jest osłonięta sporą wyspą, która robi za naturalny falochron. Mimo sporej fali na oceanie wewnątrz staliśmy na idealnie płaskie wodzie.
Wydłużamy czas postoju i zwiedzamy okolicę
Początkowo planowaliśmy tylko dzień postoju, jednak wewnątrz zatoki było tak ładnie, że pierwszego dnia doszliśmy do wniosku, że postoimy tam dzień dłużej. Drugiego dnia z kolei stwierdziliśmy, że to dalej za mało i dodaliśmy kolejny dzionek.

Pierwszy dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek i odsypianie przelotu. Niby było spokojnie, ale po 16 dniach kiwania fajnie było sobie pospać na płaskim. Tego dnia zresztą pogoda nie zachęcała do spacerów. Cała okolica spowita była w gęstej mgle i padał deszcz.

Jagody i maliny na brzegu
Drugiego dnia wstaliśmy koło godz. 0800, a na zewnątrz było prawie słonecznie. Co prawda okoliczne szczyty przez większą część czasu spowite były mgłą, ale jednak trochę prześwitywało słoneczko. I co najważniejsze – nie padało.

Wczesnym popołudniem napompowaliśmy ponton i na wiosełkach popłynęliśmy zdobywać świat. Dokładniej, to chcieliśmy się wdrapać na pobliski pagórek, licząc na ładne widoki. Było tak cicho i tak fajnie śpiewały ptaki, że hałasowanie silnikiem byłoby po prostu grzechem.

Ubrani byliśmy w sztormiaki i kalosze, które w tym terenie okazały się praktycznie nieodzowne. Na brzegu bliżej plaży było kilkudziesięciometrowe podejście z gęstymi (oczywiście mokrymi) krzakami i bujnym mchem, w którym zapadaliśmy się momentami aż za kostki. Przy brzegu poruszanie się było na tyle trudne, że pierwszą próbę musieliśmy odpuścić i zmienić miejsce desantu.

Za drugim razem poszło już dużo lepiej, a co najważniejsze w drodze przez chaszcze odkryliśmy krzaki z jagodami i lokalną maliną łososiową (ang. salmon berries). Do tej pory słyszeliśmy tylko, że alaskańskie lato po prostu wybucha tymi owocami. Teraz mogliśmy się o tym przekonać na własnym podniebieniu 😉

Foki i pojedynek na spojrzenia
Po przedarciu się przez krzaki zrobiło się trochę łatwiej. To znaczy skończyły się krzaki, ale stąpaliśmy dalej przez długą trawę wyrastającą z obłędnego mchu. To było mięciutka warstwa o grubości ze dwadzieścia centymetrów!

Marsz pod górkę „szedł” nam baaardzo wolno. Wszystko przez przepiękną okolicę i powalającą wszechobecną zieleń. Po prostu robiliśmy chyba pięć zdjęć na jeden metr pokonywanej trasy.

Po dotarciu na pierwsze wzniesienie w dole, w wodzie, wypatrzyliśmy dwie bawiące się foki. To było dobre kilkadziesiąt metrów, ale na zbliżeniu było je dość dobrze widać. Potem została tylko jedna. Zauważyła nas i zaczęła bacznie obserwować. Ola z kolei nie dawała za wygraną i obserwowała ją. Ten pojedynek na spojrzenia dziewczyny prowadziły chyba z kwadrans. W końcu foka dała nura i mogliśmy ruszyć dalej.

Wspaniały widok ze szczytu
Tego dnia nie uszliśmy za daleko. Weszliśmy może na 100-150 metrowe wzniesienie z pięknym widokiem 360 stopni. W otaczających nas kotlinach unosiło się trochę mgły, co dodawało wszystkiemu dodatkowej magii. W sumie przeszliśmy może z półtora kilometra. Przez dość trudne, grząskie podłoże i milion wykonanych zdjęć cała wycieczka zajęła nam ponad 4 godziny! Po siedemnastu dniach siedzenia na jachcie nasza forma wspinaczkowa nie była najwyższa. Wróciliśmy na jacht wykończeni i strasznie głodni. W drodze powrotnej zebraliśmy cały kubek jagód. Będą jak znalazł do jutrzejszych naleśników na śniadanie.

Kiedy tylko znaleźliśmy się na jachcie, rzuciliśmy się do przygotowywania jedzenia. Mieliśmy już wszystko zamarynowane na grilla, którego rozpaliłem w kokpicie. Jak się już upiekło zjedliśmy pycha kolację z widokiem na pobliski wodospad. Takie rzeczy tylko na jachcie 😉

Spacerek po raz drugi
Trzeciego dnia wybraliśmy się w to samo miejsce z zamiarem dotarcia na jeszcze jeden pagórek z ładnym widokiem. Jednak zanim wygrzebaliśmy się z jachtu zjedliśmy pyszne naleśniki ze świeżymi jagodami, malinami i bitą śmietaną. Mniami 😉

Pogoda tego dnia dopisała i była najlepsza ze wszystkich dni spędzonych w zatoce. Co prawda było oczywiście pochmurno, ale chmury wisiały dość wysoko, a mgła siedziała tylko w najwyższych partiach gór. Momentami nawet przebijało się przez to wszystko słońce. Tym razem wzięliśmy też dodatkowe pojemniki na maliny i jagody.

Początkowo myśleliśmy, że obejście wszystkiego zajmie nam koło trzech godzin, jednak było tak fajnie, że spacerowanie, podziwianie widoków i zbieranie owoców (tym razem zebraliśmy naprawdę sporo) zajęło nam ponad 5 godzin.

Zatoka Kruka okazała się pięknym miejscem i pewnie gdybyśmy mieli więcej czasu na pewno zostalibyśmy tu dłużej. Na Alasce jeszcze wiele pięknych miejsc, a zegar tyka. Dlatego następnego dnia mieliśmy zaplanowany przeskok do Dutch Harbor. Przepłynięcie 65 Mm na drugą stronę wyspy powinno nam zająć cały dzień. Pogoda póki co była bezwietrzna, więc czekała nas jazda na silniku.

[wiadomość z pokładu SV Crystal wysłana via komunikator satelitarny Iridium GO!]