Rejs na Zachodni Spitsbergen cz. 1
Załoga na rejs spitsbergenowy zaokrętowała się w piątek 21 lipca.
Zakupy na rejs
Ponieważ w Longyearbyen jest jedyny dobrze zaopatrzony sklep na Svalbardzie trzeba było zrobić zaprowiantowanie na całe 2 tygodnie.
Następnego dnia zrobiliśmy listę i całą załogą ruszyliśmy do oddalonego o jakieś 15 min spacerem sklepu. Całe szczęście w marinie są dostępne ogromne wózki i jeden zabraliśmy ze sobą. W sklepie oprócz zakupów kupiliśmy kilka czapek misiów polarnych. W drodze powrotnej białe misie prowadzące platformę wyładowaną jedzeniem i wodą stanowiły sporą atrakcję turystyczną. A że akurat zawinął do portu ogromny wycieczkowiec to publika była spora. Prawdopodobnie byliśmy pierwszymi i ostatnimi niedźwiadkami, jakie spotkali na Svalbardzie 😉
Pierwsze cielenie się lodowca
Po poupychaniu wszystkiego na jachcie oddaliśmy cumy i popłynęliśmy do Tempelfiord, do którego schodzi piękny biały lodowiec.
Na Spitsbergenie jest niewiarygodna przejrzystość powietrza i bardzo ciężko jest określić odległość. Wielokrotnie “na oko” wydawało się, że jesteśmy juz tuż tuż jakiegoś miejsca, a po sprawdzeniu na mapie okazywało się, że to jeszcze ponad 10 kilometrów. Dlatego i tym razem lodowe czoło rosło przed nami bardzo powoli.
Bliżej lodowca pływało już sporo lodu i ostatnia godzinę musiałem zwolnic prędkość i wzmóc czujność, tak aby jadąc slalomem między kawałkami lodu w nic nie trafić. Obrywanie się kawałków lodu z czoła nazywa się potocznie cieleniem. Lodowiec był na tyle sympatyczny, że dość spektakularnie ocielił się jakieś 200 metrów od nas powodując przy tym metrową falę, która z kolei spowodowała spory wzrost ciśnienia u mnie. W wodzie dookoła pływało sporo kawałków lodu i taka fala zawsze niesie niebezpieczeństwo, że jacht zostanie trafiony jakąś zabłąkaną bryłą lodową. Na szczęście nic się nie stało, a Kubie udało się wszystko uwiecznić na filmie.
Spotkanie z kajakarzami
Noc spędziliśmy w dobrze osłoniętej zatoczce Bjonahamna. Podczas kotwiczenia wiał silny porywisty wiatr i na pokładzie było bardzo zimno. My sobie zakotwiczyliśmy i zaraz czmychnęliśmy pod pokład do ciepełka, ale na brzegu stało namiotowe obozowisko, gdzie całą noc jedna osoba pełniła misiową wachtę. Obok namiotów na plaży stało kilka wyciągniętych kajaków. Następnego dnia podczas spaceru pogadaliśmy z kajakarzami i okazało się, że to Francuzi, którzy eksplorują Spitsbergen na wiosłach. Ponieważ wiało dość mocno czekali na poprawę pogody. My trochę połaziliśmy po najbliższej okolicy, ale że nie było nic ciekawego wróciliśmy na jacht i popłynęliśmy dalej.
Piramida – rosyjskie miasto widmo
Wczesnym popołudniem dotarliśmy do słynnego opuszczonego rosyjskiego miasta górniczego, czyli Piramidy. Jest to chyba najbardziej znane miasto widmo w Arktyce.
Założone w 1910 roku przez Szwedów zostało sprzedane ZSRR w 1927 roku. Nazwa wzięła się stąd, że 2 szczyty górujące nad miastem do bardzo kształtem przypominają piramidy. Ostatni wózek węgla został tu wydobyty w marcu 1998 roku, a ostatni mieszkaniec opuścił miasto już w październiku tego samego roku.
Co się stało, że do tego doszło? Złożyły się na to 3 rzeczy. Kopalnia była nierentowna, upadł komunizm, ale kropką nad “i” była katastrofa lotnicza, w której zginęło kilkuset mieszkańców. To właśnie po niej zdecydowano o odwrocie.
W czasach świetności Piramidę zamieszkiwało 1000 osób. Mieszkańcy pobliskiego Longyearbyen mogli tu przyjeżdżać z wizytą, więc miasteczko było zrobione w najwyższym standardzie. To była radziecka wizytówka dla zgniłego zachodu i wszystko zrobione było na TIP TOP.
Jakby życie tętniło tam jeszcze wczoraj…
Podczas odwrotu wszystko zostało zostawione tak jak stało. W biurach walają się notatki, w magazynach części zapasowe, a na stołach stoją butelki po wódce i paczki papierosów. Piramida, tak jak działający Barentsburg, nadal jest własnością rosyjskiej firmy Artktikugol Trust. Od kilku lat starają się oni trochę uporządkować teren i obecnie większość budynków mieszkalnych jest zamkniętych. Wznowił też działalność hotel Tulipan, gdzie za ok 150 euro za dobę można pomieszkać w arktycznym mieście-widmie.
Nam udało się wejść do wielu budynków gospodarczych oraz jednego bloku mieszkalnego. Nie wiedzieć czemu kłódka była otwarta. W poszczególnych mieszkaniach walało się jeszcze sporo rzeczy osobistych. Na ścianach wisiało mnóstwo plakatów z zachodnimi gwiazdami rocka pierwszej połowy lat 90tych, a nawet anglojęzyczne plakaty z reklamami np. skuterów śnieżnych, co świadczy, że mimo podniesionego standardu Rosjanom tęskno było do zgniłego kapitalizmu.
Z Piramidą wiąże się oczywiście kilka “NAJ”. Tak więc jest tu NAJdalej na północ wysunięty pomnik Lenina, Najdalej na północ wysunięte pianino, oraz basen. Z pewnością Piramiden będzie jedną z największych atrakcji turystycznych dopóki teren nie zostanie ostatecznie uporządkowany. Bo to właśnie autentyzm wszechobecnego bajzlu przyciąga ciekawskich jak magnez.
Oko w oko z morsami
Ponieważ zegar tykał nieubłaganie, a my na Spitsbergen mieliśmy tylko dwa tygodnie, z Piramidy trzeba było zrobić trochę dłuższy przeskok. Naszym celem była kolonia morsów na podłużnej wyspie Forland, która leży wzdłuż zachodnich brzegów Spitsbergenu. No i na tej wysepce na przylądku Poolepynten mieszka sobie około 20 zwierzaków.
Z Piramidy jest tam aż 80 mil i do brzegu podchodziliśmy około 1 nad ranem. Oczywiście na Spitsbergenie w nocy nie jest to żaden problem, bo jest jasno 24 godziny na dobę.
Ja już z daleka dojrzałem mnóstwo morsów wylegujących się na brzegu. Jednak, kiedy podpłynęliśmy bliżej okazały się one dużymi głazami. Już myślałem, że nikogo nie ma w domu, kiedy po opłynięciu cypelka naszym oczom ukazało się wesołe chrumkajace stadko. Morsy swoim wyglądem, zapachem i odgłosami przypominały trochę lwy morskie jakie widziałem 4 lata wcześniej w kanałach Ziemi Ognistej. Były tylko znacznie poważniejszych rozmiarów. Widok był na prawdę pocieszny.
Na kupie leżało 20 pociesznych, charczących i podgryzających się wzajemnie grubasków. Są to niesamowicie powolne zwierzaki. Rzadko kiedy któreś w ogóle podnosiło głowę i rozglądało się dookoła. Ponieważ był środek nocy lądowanie na brzegu przełożyliśmy na następny dzień. Kotwicę rzuciłem dokładnie na wysokości morsów jakieś 100 metrów od brzegu. Ponieważ wiało dokładnie z ich kierunku mieliśmy bardzo ciekawe doznania zapachowe 😉
Zanim poszliśmy spać cała załoga długo jeszcze marzła na deku obserwując i nagrywając zwierzaki. Dwa postanowiły się wykapać. Ich styl pływacki można śmiało porównać do dostojnej żabki. Co ciekawe morsy w wodzie zmieniają kolor i po wytarabanieniu się na brzeg są dużo ciemniejsze od reszty.
Następnego dnia po śniadaniu zwodowaliśmy ponton i popłynęliśmy na brzeg. Żeby nie straszyć niepotrzebnie zwierzaków lądowanie zrobiliśmy jakieś 300 metrów dalej i niespiesznym krokiem zaczęliśmy zmniejszać dzielącą nas odległość.
Morsy w ogóle nie zwracały na nas uwagi i dopiero jak odległość do nich spadła poniżej 20 metrów, to od czasu do czasu pojedyncze sztuki na chwilę podnosiły głowę, rozglądały się mrucząc, po czym kładły się znowu. Zupełnie słusznie nie widziały w nas żadnego zagrożenia. Wszyscy strzelali zdjęcia i kręcili filmy.
Po kwadransie spokoju morsy coraz częściej kręciły głową i sprawiały wrażenie lekko podenerwowanych. Nie chcieliśmy ich stresować i wróciliśmy na jacht wdzięczni że wykazały taką dawkę cierpliwości. Podnieśliśmy kotwicę i skierowaliśmy się na północ…