Z wyspy na wyspę na Cabo Verde

W sobotę 19.10 na jachcie zameldowała się nowa załoga na dwutygodniowy rejs po Wyspach Zielonego Przylądka. Następnego dnia rano ruszyliśmy na południe Sal do turystycznej Santa Maria. Jest to chyba największy kurort na tych rajskich wyspach.

Po skręceniu za cypel naszym oczom ukazała się piękne plaża i mnóstwo surferów i kite’owców. Miejsce piękne, jednak zatoka nie jest zbyt głęboka i zdrowo nas wyhuśtało. Wieczorem po powrocie z miasta okazało się, że zgubiliśmy drabinkę do kąpieli. Poszukiwania trzeba było odłożyć na następny dzień. Staliśmy zakotwiczeni na 10 metrach i nie było chętnego do nurkowania na taką głębokość. Ostatecznie udało się wyciągnąć ją za pomocą kotwiczki do pontonu. Po szczęśliwym zakończeniu całej ‘akcji’ z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku ruszyliśmy z wiatrem na Boa Vistę, którą nazywają kawałkiem Sahary zagubionym na oceanie.

Na Boa Viście zakotwiczyliśmy na południe od miasteczka Sal Rei. Jak byście kiedyś się tam zawijali, nie kotwiczcie w północnej części zatoki przy falochronie. Miejsce bardzo płytkie, ciasne i szybko może zamienić się w pułapkę bez wyjścia. Uciekliśmy stamtąd szybko. Z południowego kotwicowiska jest dalej do miasteczka (10 min. pontonem), jednak dużo bezpieczniej. Kolejny dzień spędziliśmy cały na Boa Viście i załoga ruszyła na objazdówkę po wyspie. Poza dzikimi bezdrożami, po których miejscowy kierowca jechał jak wariat, do atrakcji należały plaże z wielkimi załamującymi się falami na wschodzie oraz 50-cio letni wrak statku przy samym brzegu. Ja w tym miałem czas na reperacje szprycbudy i przeprowadzenie dochodzenia, dlaczego główny GPS od 2 dni nie chce znaleźć satelit. Na szczęście poszło szybko i teraz znajduje je od razu.

Kolejnym przystankiem  była wyspa Maio. Przelot 65 Mm więc ruszyliśmy tuż po świcie. Niestety wiało kiepsko i żeby zdążyć przed zachodem musieliśmy całą drogę jechać na silniku. W Porto do Maio kotwicowisko położone było w dość otwartej zatoce. Na kotwicy 200 m od brzegu nie stanowiło to problemu, jednak na plaży powstawał ponad metrowy przybój co ciut komplikowało lądowanie pontonem… Pierwsze lądowanie udało się sprawnie, ale o sile fal przekonałem się boleśnie, kiedy wracałem na jacht. Kiedy wyglądało, że najgorsze mam już za sobą wziąłem się za odpalanie silnika. Chwila nieuwagi i nadchodząca załamująca się fala dosłownie wyrzuciła mnie na brzeg. Całe szczęście udało się utrzymać ponton dnem do dołu, bo z silnikiem mogłoby być krucho. Powrót z załogą był emocjonujący, ale na szczęście za każdym razem kończyło się tylko na wybieraniu wody z naszej dinghy.

Na plaży poznaliśmy parę nowozelandczyków, którzy w drodze dookoła świata zrobili sobie na Maio kilkuletnią przerwę i prowadzą na wyspie bar. Po Maio naszym kolejnym przystankiem było Santiago ze stolicą Cape Verde – Praią. Ponad połowa ludności ze wszystkich wysp mieszka w tym mieście. W Prai kotwiczy się w dużej bezpiecznej zatoce. Bezpiecznej z punktu widzenia kotwiczenia bo ponoć miejscowi okradają jachty na potęgę. W związku z tym zamiast zwiedzać miasto zajęty byłem cieciowaniem na jachcie. Z relacji załogi wiem, że samo ?metropolia? niespecjalna jednak warto zrobić objazdówkę taksówką po okolicy. Do zobaczenia jest portugalski fort i ładna plaża. W przeciwieństwie do Sal, Boa Visty i Maio Santiago jest dużo bardziej górzyste i dzięki temu zielone. Chętnie napisał bym coś więcej, jednak osobiście zobaczyłem niewiele, więc nie będę zmyślał.

Kolejnego dnia ruszyliśmy na wulkaniczne Fogo. Jest to najwyższa ze wszystkich wysp (2830 m), a do tego wulkan jest aktywny. Ostatnia erupcja miała miejsce w 1995 roku i zniszczyła częściowo najwyższą wioskę. Cała wyspa została ewakuowana na parę miesięcy na pobliską Bravę. Wypłynęliśmy wcześnie rano, bo do pokonania mieliśmy ponad 60 mil a zależało mi żeby dopłynąć za dnia. Mapy Cabo Verde są bardzo niedokładne i miejscami np. na Boa Vista błąd pozycji na moim ploterze wynosił 0,5 mili! Dlatego w niektóre miejsca lepiej wpływać za jasności. Żegluga szła nam szybko, jednak w połowie drogi ster odmówił posłuszeństwa. Dość mocno wiało więc z wykryciem usterki postanowiłem poczekać na następny dzień. Wstępna diagnoza – zerwane sterociągi. Całe szczęście mechanizm autopilota położony jest za nimi, więc do portu byliśmy skazani na naszego elektrycznego przyjaciela. Zabrakło nam godziny, żeby zdążyć za dnia i kotwicę rzucaliśmy już po ciemku. Zatoka ciasna, skały blisko, my bez steru stajemy na 2 kotwicach. Bezcenne. Jakoś na szczęście się udało i rano o dzowo obudziliśmy się w tym samym miejscu 😉 . Z samego rana wymieniliśmy sterociągi na nowe i przestawiliśmy się w bardziej osłonięte miejsce w zatoce. 2 kotwice z dziobu i długa cuma na brzeg gwarantowały pewne stanie.

Wieczorem ruszyliśmy na polecone nam wcześniej disco. Był to sklep spożywczo-przemysłowy z przyległym do niego pustostanem, który robił za parkiet. Do tego lokalna kapela grała na żywo. Zabawa było niezla. Jeszcze nigdy nie byłem na dyskotece, na której można było zamówić za barem mleko z płatkami lub miotłę 😉 Kolejnego dnia zrobiliśmy sobie całodzienną wycieczkę na wulkan. Wyjazd wcześnie rano, żeby uniknąć upału na podejściu, dlatego pobudka o 5.30 po nocnych tańcach nie była łatwa. Po godzinie jazdy busem przez zielone krajobrazy naszym oczom pokazał się księżycowy krajobraz podobny miejscami do krajobrazów spotykanych na Islandii. Jak okiem sięgnąć był czarny wulkaniczny żwir. Na szczyt startuje się z położonej na wysokości ok. 1700 m wioski, której nazwy niestety nie pamiętam. Pokonanie 1100 metrów różnicy wzniesień zajęło nam ponad 3 godziny. W nagrodę mogliśmy zajrzeć do krateru, skąd cały czas delikatnie dymi siarka i podziwiać piękne widoki. Od przewodnika dowiedzieliśmy się, że tylko 10% mieszkańców wyspy formalizuje swoje związki małżeństwem i że wśród bogatszej części społeczeństwa poligamia jest powszechna. Na przykład burmistrz wioski z której wyruszaliśmy na szczyt ma czterdzieścioro dzieci z bodajże 10ma kobietami. Zejście z wulkanu to była istna jazda bez trzymanki! Po stromym zboczu jechaliśmy w dół w miękkim żwirze jak na nartach. Ta szaleńcza jazda zajęła nam trochę ponad godzinę. Gdyby był wyciąg w górę to na pewno wjechał bym jeszcze raz.

Planowaliśmy wypłynąć wieczorem, ale po wulkanie byliśmy tak padnięci, że postanowiliśmy zostać do rana. Do pokonania na Santo Antao mieliśmy 130 mil, a więc najdłuższy odcinek podczas tego rejsu. Na Cabo Verde tak jak na Kanarach tworzą się pomiędzy wysokimi wyspami dysze, w których wiatr potrafi przyspieszyć nawet dwukrotnie. Zjawisko to występuje pomiędzy Fogo i Bravą i pomiędzy Sao Vicente i Santo Antao, do którego dotarliśmy po dobie żeglugi w ostrym bajdewindzie. Mimo spokojnej wody w Porto Novo wiatr gwizdał w szkwałach do prawie 40 węzłów. Po 5 minutach przygotowań do rzucenia kotwicy wkręciliśmy się śrubą w potężny mooring i silnik zgasł. Po 30 minutach szarpania się pod wodą przez Artura i Dorotę znowu byliśmy wolni. Porto Novo okazało się tragiczne jeśli chodzi o trzymanie kotwicy, która złapała nam dopiero za 3cią próbą Kolejny raz stanąłem do rybackiego mooringu. Dwa najdalsze wyglądają na permanentnie wolne i nikt nie miał do nas pretensji. W przeciwieństwie do kotwicy gwarantuje to pewne i bezstresowe stanie. Koło 14 załoga zawiozłem załogę na brzeg a sam wróciłem na jacht, żeby pilnować czy jeszcze stoimy.  Santo Antao okazało się krajobrazowo najbardziej zieloną i ogólnie najładniejszą z wysp. Załoga była zachwycona z wycieczki.

Z Porto Novo zrobiliśmy już tylko żabi skok do Mindelo i trzeba się było żegnać. W Mindelo znajduje się jedyna marina na Cabo Verde i był to dla jachtu pierwszy kontakt z prądem i wodą z kei aż od Wysp Kanaryjskich, z których ruszaliśmy równo miesiąc wcześniej. Jest to też najbardziej cywilizowane miasto na archipelagu, jednak mi podobały się bardziej odwiedzane wcześniej małe mieścinki…