Zdobywamy najwyższą górę świata!
Najwyższym wulkanem na Hawajach jest wulkan Mauna Kea. Wznosi się on na wysokość aż 4205 m n. p. m. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę fakt, że Mauna Kea wyrasta z dna Pacyfiku, to wtedy mierzy ona aż 10 203 metry, co czyni ją najwyższą górą na świecie.
Święte miejsce Hawajczyków
Mauna Kea to święte miejsce dla rdzennych Hawajczyków. Według Hawajskich wierzeń wyższa część góry znajduje się w Wao Akua, królestwie Akua-Stwórcy, a sam szczyt jest uważany za świątynię Istoty Najwyższej w wielu przekazach ustnych na całej Polinezji. Mauna Kea jest zarówno miejscem pochówku, jak i ucieleśnieniem najświętszych przodków. To miejsce spotkania się Papa, czyli Matki Ziemi z Wākea, czyli Ojcem Niebem. To tutaj narodził się naród Hawajski.
Trzynaście obserwatoriów
Jednocześnie wysokość góry, brak zanieczyszczeń świetlnych, sucha atmosfera i świetna przejrzystość powietrza sprawiły, że już od lat 70-tych Mauna Kea stała się jednym z głównych miejsc badań astronomicznych. Do tej pory na szczycie wybudowano trzynaście obserwatoriów. Znajdziemy tam teleskopy i NASA, jak i wpółpracy francusko-kanadyjsko-hawajskiej.
W 2008 r. ogłoszony został plan zbudowania czternastego ogromnego teleskopu, który miał być zdecydowanie największy i mieć aż trzydzieści metrów średnicy. Zamiary te spotkały się ze sprzeciwem lokalnej ludności. Pod samą górą, jak i na pozostałych wyspach odbyły się blokady i manifestacje przeciwko dalszemu beszczeszczeniu świętego miejsca. Budowę wstrzymano. Jednak kiedy tylko sprawa przycicha władze próbują wznowić projekt, miejscowi protestują, blokują i tak w kółko.
Protesty w 2019 roku i Covid-19
Kiedy przypłynęliśmy na Hawaje po raz pierwszy na koniec 2019 roku, załapaliśmy się akurat na ogromny protest. Droga na górę była zablokowana. Wokół blokady powstało całe miasteczko protestujących, których w szczytowym momencie było aż 7000 osób! Dlatego podczas tej wizyty musieliśmy obejść się smakiem. Wejście na szczyt było niemożliwe.
Na Big Island byliśmy znowu od marca do czerwca 2020 r. Na ten okres przypadł początek pandemii Covid-19. Jak wiemy, wszystko było zamknięte na cztery spusty.
Do trzech razy sztuka
Teraz, czyli w listopadzie 2022 r. jesteśmy na Big Island po raz trzeci. Tak się złożyło, że mieliśmy trochę czasu, a Mauna Kea była otwarta. Dlatego postanowiliśmy spróbować wreszcie wejść na sam szczyt. W końcu do trzech razy sztuka 😉
Dwie możliwości dotarcia na Górę
Na wysokości około 2800 metrów znajduje się centrum informacji turystycznej, ang. Maunakea Visitor Information Station. Prowadzi do niego dość stroma, ale asfaltowa droga i można się tam dostać zwykłym samochodem. Dalej na szczyt opcje są dwie:
- Można zostawić samochód przy centrum informacji i wejść szlakiem na samą górę lub
- kontynuować jazdę dalej samochodem, przy czym od tego miejsca musi być on z napędem na cztery koła (strażnicy, czyli rangers, sprawdzają każdy samochód, a kierowca przechodzi kilkuminutową odprawę na temat tego, jak najbezpieczniej wjechać i zjechać z góry).
Początkowo nawet rozważaliśmy opcję nr 2, jednak ceny wynajmu samochodów po covidzie zupełnie odfrunęły poza nasz zasięg. Przed pandemią wynajęcie fajnej terenówki kosztowało jakieś 70$. Teraz ponad 200$ i nie ma wolnych samochodów z dnia na dzień! Dlatego zdecydowaliśmy się na wynajem normalnej osobówki i wchodzenie na piechotę.
Samochód z Turo
Nie wiem, czy już słyszeliście o aplikacji Turo. My dowiedzieliśmy się o niej bardzo niedawno i wydaje nam się, że jest ona popularna bardziej tutaj w USA niż w Europie.
Prywatne osoby za pomocą aplikacji wypożyczają swoje bryki. Takie samochodowe airb’n’b. Samochody są trochę tańsze niż w normalnej wypożyczalni, jednak największą zaletą Turo jest ich rozproszenie. Łatwiej znaleźć coś w bliskiej lokalizacji. No i Ola zarezerwowała nam samochodzik od dwudziestej do dwudziestej następnego dnia. Planowaliśmy wyruszyć o 6.00 rano.
Jedziemy!
Tu chciałem zaznaczyć, że nie było to takie zwyczajne „wyjście z domu”. W tym czasie staliśmy na kotwicy na otwartym oceanie w cieniu Big Island. Dwieście metrów od brzegu i milę od miejsca, gdzie mieliśmy zostawić ponton. Zostawianie jachtu w takich miejscach zawsze wiąże się z małą niepewnością i mimo, że nasza ogromna kotwica jeszcze nigdy nas nie zawiodła, to z tyłu głowy jest zawsze pytanie czy to nie będzie ten pierwszy raz…
Ponton zostawiliśmy w małym miejskim porciku w Kona. Po „przygodzie” ze skradzionym rowerem w Honolulu, kupiliśmy łańcuch do zapinania. Trudniej przeciąć niż stalową linkę. Wypakowaliśmy rzeczy, zabezpieczyliśmy ponton i o 6.30 byliśmy w drodze na Mauna Kea. Nareszcie!
Piękna pogoda na starcie
Przed ósmą rano dotarliśmy na 2800 metrów, do centrum turystycznego. Pogoda była piękna. Trochę chmur i słońce. Przed wyruszeniem na szlak trzeba tu wypełnić formularz, gdzie podajemy dane kontaktowe. Po powrocie trzeba się na tym formularzu podpisać na dowód, że nie ma nas już na górze.
Nasze formularze wręczyliśmy przyjemnemu rangersowi, który udzielił nam kilku praktycznych wskazówek dotyczących naszej wycieczki. Dowiedzieliśmy się niestety, że za godzinę ma przyjść mgła i deszcz, a na górze już pada marznąca mżawka. Tu się przyznam, że planując naszą wyprawę zupełnie pominęliśmy taki drobny szczegół, jak sprawdzenie prognozy pogody 😛
Mieliśmy długie spodnie, buty (trochę lepsze od kubotów), kurtki przeciwdeszczowe i postanowiliśmy spróbować. Zresztą tyle planowaliśmy tą eskapadę, że nie było innej opcji.
Punktualnie o ósmej ruszyliśmy pod górkę. Początkowo pogoda była ładna. Świeciło słońce i widoki z każdym metrem robiły się coraz lepsze. Czuć było wysokość i ta wspinaczka kosztowała nas sporo wysiłku. Sapaliśmy jak parowozy!
Do trzech razy sztuka?
Niestety okazało się, że strażnicy parku mają dobre prognozy… Punktualnie o dziewiątej zaczęła szybko nachodzić mgła, padać coraz grubsza mżawka i zaczęło nieźle wiać. Po pół godzinie byliśmy kompletnie przemoczeni od pasa w dół, co przy temperaturze 5 stopni i silnym wietrze było bardzo nieprzyjemne.
Sprawdziliśmy na mapie, jak wygląda nasza pozycja. Byliśmy mniej więcej w jednej trzeciej drogi na szczyt. Na wysokości mniej więcej 3300 metrów. Widoczność wynosiła ze 100 metrów i stwierdziliśmy, że dalsze napieranie nie ma sensu. O dziesiątej zawróciliśmy i przemarznięci szybko schodziliśmy w dół. Godzinę później byliśmy już przy samochodzie. Niestety, góra nie dopuściła nas tym razem.
W centrum informacji turystycznej jest wielki telewizor z widokiem z kamery umiejscowionej na szczycie. Nie było na niej prawie nic widać. Decyzja o odwrocie była słuszna. Dobra wiadomość była taka, że samochód mieliśmy do wieczora i zamierzaliśmy ten czas spożytkować zaglądając w nieznane nam jeszcze zakamarki wyspy. Wieczorem po powrocie, i ponton i jacht grzecznie czekały w nienaruszonym stanie.
Nie zamierzamy się tak łatwo poddawać i jeśli będziemy mieli okazję i DOBRĄ PROGNOZĘ to spróbujemy znowu 😉
Michał
Spodobał Ci się ten tekst? Dmuchnij więc wiatr w żagle Krysi:
lub