Ostatnie porty urokliwej Irlandii

Drugi etap naszej wyprawy, zaczynający się w Galway, to już częściowe żegnanie się z Europą (a już na pewno Unią Europejską) na ładnych parę lat. Od Wysp Owczych zaczynają się też dla nas zimne wody, na których będziemy żeglować aż do lutego przyszłego roku. Mamy na jachcie ogrzewanie, więc pod pokładem jest przyjemnie ciepło. I oby wszystko sprawnie działało aż do lutego! 😉

Trzech strażników Zatoki Galway

Na wejściu do Zatoki Galway jest trzech niezmordowanych strażników osłaniających wewnętrzne wody przed atakami Północnego Atlantyku. Tych trzech strażników to przepiękne Arany – obowiązkowy przystanek w drodze do i z Galway.

Mieszkańcy nadal porozumiewają się tu w języku Galic, który oryginalnie był używany na tych ziemiach przed angielskim. Na postój wybrałem znowu wysepkę Inishmore, która jest największa z archipelagu oraz ma najlepiej osłoniętą zatokę.

Wczesnym popołudniem stanęliśmy do bojki i po obiedzie byliśmy gotowi do desantu na brzeg. Nie ma tu mariny, więc nieodzownym środkiem transportu jest pontonik. Prognozy były wspaniałe na Inishmore, więc na postój tutaj zaplanowałem to popołudnie oraz cały następny dzień. Ostatnio pogoda nas nie rozpieszczała i trzeba było korzystać z pięknej aury.

Hipnotyzujące klify Inishmore

Pierwsze popołudnie spacerowaliśmy w niedalekiej okolicy od jachtu. Już 40 min spacerkiem można tu dojść do niesamowitych pionowych i wysokich na jakieś 30-40 metrów klifów.

Mało kto ma na tyle mocne nerwy, żeby dojść do krawędzi w pozycji wyprostowanej. Praktycznie wszyscy ostatnie 2 metry od urwiska pokonują czołgając się na brzuchu. Najpierw w bezpiecznej odległości schodzi się na czworaka, a potem dopełza do skraju urwiska. Widok szalejącego w dole przyboju jest hipnotyzujący. Czas zanika, kiedy tak się patrzy na fale, majestatycznie odbijające się od klifu.

Inishmore to także wspaniałe miejsce na wycieczkę rowerową. Drugiego dnia więc większość załogi przepedałowała po okolicznych pagórkach. Ja z Olą wycieczkę rowerową zrobiliśmy sobie w drodze do Galway, stąd teraz ograniczyliśmy się tylko do spaceru. Wysepka choć niewielka, to zapewnia trasy rowerowe na cały dzień. Jadąc wzdłuż wybrzeża można zobaczyć foki, dotrzeć do prehistorycznego Dùn Aonghasa, czyli fortu z kamieni, usytuowanego nad kolejnym zapierającym dech w piersiach klifem, a w drodze powrotnej podziwiać pozostałości kościołów i celtyckich krzyży z XII w. Przy tym wszystkim, można porządnie się zmęczyć, co chwila wjeżdżając na jakiś pagórek.

Inishmore nie dość, że jest blisko Galway, to jest to jedna z popularniejszych destynacji turystycznych Irlandii. Stąd regularnie zawijają tu promy i przy ładnej pogodzie najeżdża ją spora liczba turystów.

Nasz kolejny postój zaplanowaliśmy na maleńkiej Inishbofin, która położona jest jakieś 45 mil w górę irlandzkiego wybrzeża. Inishbofin dla odmiany miała być dużo bardziej kameralna. Nazwa po irlandzku oznacza „wyspa białej krowy”, a samo miejsce posiada certyfikat ekoturystyki. Polecało nam ją dwóch niezależnych miejscowych z Galway. Grzechem było nie sprawdzić, czy faktycznie jest taka ładna i wyjątkowa.

Nocne cumowanie przy Inishbofin

Po niedzielnych wycieczkach zjedliśmy obiad i o 17 żeglowaliśmy już na północ. Siła wiatru była dość umiarkowana i raczej przyjemna, jednak krzyżująca się fala położyła co poniektórych załogantów.

Niedługo przed północą znaleźliśmy się niedaleko od wejścia do ciasnej zatoki na południu od Inishbofin. Bezpieczną drogę pokazuje tu światło sektorowe o sektorze zaledwie pół stopnia!

Na lewo od toru jest płytka woda, a na prawo wielka skała. Podchodzenie tam po raz pierwszy w nocy, wymagało sporo koncentracji i kosztowało mnie sporo nerwów. No, ale skoro to czytacie to domyślacie się zapewne, że ostatecznie przeżyliśmy i “znowu się udało”. O północy złapaliśmy się wolnej bojki i poszliśmy spać. 

Następny poranek początkowo nie wyglądał zachęcająco – co chwilę przewalały się krótkie deszcze. Na szczęście po śniadaniu ładnie się wypogodziło, zwodowaliśmy ponton i ruszyliśmy zdobywać świat.

Inishbofin – urokliwy zakątek regionu Connemara

Krajobrazy na Inishbofin były bardzo ciekawe. Przed dziobem jachtu widzieliśmy powciskane pomiędzy skałki białe piaszczyste plaże, a na prawo od nas wyrastały ruiny fortu, pamiętające jeszcze słynnego Cromwella.

Zacumowaliśmy ponton do nabrzeża i rozpoczęliśmy poszukiwanie rowerów. To był nasz początkowy plan na zwiedzanie wyspy. Jednak po tym jak zobaczyliśmy strome podjazdy i usłyszeliśmy cenę 10 euro za 3 godziny postanowiliśmy się jednak przejść 😉

Krajobrazy były naprawdę cudowne. Otaczały nas niesamowicie zielone pagórki, na których beztrosko pasły się owce i krowy. Ludzi widać było tu tylu, co nic. Wszystko emanowało jakimś błogim spokojem. 

 

Kiedy wdrapaliśmy się na pierwsze wzgórze mieliśmy wspaniały widok na zatokę. Za zielonymi pastwiskami, widać było najpierw bardzo osłoniętą wewnętrzną część zatoki, gdzie na bojkach stały małe łódki. Przy wewnętrznej zatoce były też ruiny kolejnego zamku. Widać w dawnych czasach deweloperka miała się tu dobrze. Za wąskim przesmykiem otwierała się druga część zatoki, gdzie na bojce widać było naszą Krysię z fortem w tle. Zresztą sami zobaczcie na zdjęciach, jak to fajnie się komponowało.

Wschodnia i północna część „wyspy białej krowy”

Po wschodniej stronie Inishbofin są dwie wspaniałe bieluteńkie plaże – Dumhach Beach i Cloonamore Strand. Oblewa je turkusowa (powaga!) woda, a widoczki są iście karaibskie! Jedynie nasze kurtki i czapki przypominały nam, że od Karaibów dzieli nas przynajmniej 10 stopni.

Wracając na jacht zahaczyliśmy o północną część wysepki. Tu widoki były zupełnie inne niż w okolicy Crystal. Nie było ani trawy, ani drzew. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się gołe wrzosowiska. Widać na tych najwyżej położonych wzniesieniach roślinność przegrała z gwiżdżącym wiatrem. Trochę się zgubiliśmy pośród tych pagórków i mieliśmy problem z odnalezieniem powrotnej ścieżki. Nie da się jednak całkiem zgubić na tak maleńkiej wyspie i około 15 byliśmy z powrotem na jachcie.

Inishbofin zrobiła na nas wspaniałe wrażenie i polecam ją każdemu, kto będzie kiedyś żeglował po zachodniej Irlandii. Zawsze warto posłuchać rad lokalesów! 

A skąd nazwa? Dawno temu wierzono, że wyspa unosiła się na Atlantyku, całkowicie ukryta we mgle. Zgodnie z lokalną legendą, dwóch rybaków wylądowało na niej przez przypadek, kiedy zgubili się we mgle na morzu. Kiedy rozpalili ognisko, mgła rozeszła się, ukazując kobietę prowadzącą białą krowę. Kobieta szturchnęła krowę, a ta zamieniła się w skałę.

Dwudobowy przeskok do Szkocji

Po tym bardzo ładnym spacerze zjedliśmy obiad i po prysznicu byliśmy gotowi do najdłuższego przeskoku na tym etapie. Na naszym celowniku mieliśmy oddaloną o 300 mil szkocką wysepkę Skye. Prognozy były na 3 doby mocnych południowo zachodnich wiatrów i trzeba było to wykorzystać, żeby zrobić trochę większy progres na północ.

Zgodnie z przewidywaniami pierwsza doba upłynęła nam na spokojnej baksztagowej żegludze. Dopiero, kiedy byliśmy na wysokości Irlandii Północnej wiatr powoli zaczął skręcać na południe i tężeć. Jak nurkowaliśmy pomiędzy szkockie wysepki wiało już do 35 węzłów, a my wspomagani prądem lecieliśmy momentami ponad 9 węzłów.

W Portree zacumowaliśmy w środę o 19.30 po pokonaniu 330 Mm w 50,5 godziny. Wspaniały przeskok!

Sprawdź bieżącą pozycję Crystal! Dołącz do naszej załogi!

Śledź nas na Facebook!