Po co zatrzymaliśmy się na Wyspie Disko?

Godhavn, lub jeśli ktoś woli Qeqertarsuaq, to całkiem spore pięknie położone miasteczko. Nasza wizyta tu nie była przypadkowa.

Na Wyspie Disko na wysokości 700-800 metrów znajduje się całoroczna czapa lodowa. Jest to jedyne znane nam miejsce na zachodniej Grenlandii, gdzie w lecie można przejechać się psimi zaprzęgami.

Psie zaprzęgi są niejako symbolem Grenlandii i tutejszej kultury. Dlatego bardzo chcieliśmy spróbować tej atrakcji. Zresztą spacer do granicy wiecznego śniegu, sam w sobie wydawał się być atrakcyjny.

Wyjątkowe boisko piłki nożnej

Godhavn to bardzo ładne miasteczko średniej wielkości miasteczko, z którego rozciąga się piękny widok na dziesiątki gór lodowych Zatoki Disko. Wiele z nich osiada na mieliźnie tuż przy plaży.

Przy samej plaży położone jest boisko piłkarskie, na którym akurat rozgrywany był mecz. Nie wiem czy pisaliśmy o tym wcześniej, ale na boiskach Grenlandii trawa jest sztuczna. W związku z tym, jej zieloność zbliżona jest po prostu do perfekcji. W tym miejscu wszystko tworzyło niesamowitą kompozycję.

W pierwszym rzędzie byli piłkarze w strojach sportowych na zieloniutkiej murawie, za nimi czarna plaża usiana małymi kawałkami lodu. Wszystkiemu przyglądało się ze 30 bieluteńkich i gigantycznych gór lodowych, osadzonych kilkaset metrów od boiska.

Sankowe wyzwanie

Podczas spaceru po Godhavn trafiliśmy do sympatycznych miejscowych, którzy organizowali zaprzęgi i umówiliśmy się na następny dzień na godz. 8.30 rano. Wspinaczka do lodu miała nam zająć trzy do czterech godzin. Potem godzinna jazda sankami po czapie lodowej i powrót. Z naszej ósemki sześć osób zdecydowało się podjąć sankowe wyzwanie. Niestety ani tego, ani następnego dnia pogoda nie należała do najlepszych. Było pochmurno, mgliście, a w dniu wycieczki po południu miało zacząć padać. Mogła to jednak być jedyna taka okazja i pogoda nas nie zniechęciła.

Następnego dnia bardzo sprawnie się zebraliśmy i przed godz. 8 rano byliśmy już po śniadaniu z gotowym prowiantem na cały intensywny dzień. Było mgliście, ale przynajmniej nie padało. Zanim wyruszyliśmy w górę stawiliśmy się w biurze, gdzie wypiliśmy kawkę i przeszliśmy odprawę czego mamy się spodziewać.

Co trzeba wiedzieć o psich zaprzęgach?

Zostaliśmy poinformowani, że miłe pieski nie są domowymi zwierzaczkami a dzikimi zwierzętami. W związku z tym, bez uzgodnienia z ich opiekunem nie wolno się do nich zbliżać. Bardzo ciekawa była informacja, że jeśli zostalibyśmy ugryzieni przez jednego psa zostanie zastrzelony on oraz wszystkie psy, które były tego świadkami. Wszystko po to, żeby w świadomości psa nie było nawet cienia myśli, że można ugryźć człowieka. Pojedyncze ugryzienie nie jest bardzo groźne. Jednak gdyby kilka sztuk wpadło na ten sam pomysł jednocześnie, to mogłoby to się zakończyć dla człowieka tragicznie. Tak więc zastrzelenie całego stada jest taką bardzo brutalną i kosztowną dla właściciela prewencją. Właścicielowi psów zależy chyba najbardziej, aby żaden pies nikogo nie ugryzł.

Zostaliśmy także uprzedzeni, że psy czasami dostaną z bata, czasem się skaleczą i cała ta brutalność ma służyć zachowaniu hierarchii w stadzie i mamy się nie gorszyć.

Podejście na czapę lodową

Po kawce i pogadance opuściliśmy biuro i ruszyliśmy na szlak. Trasa była bardzo dobrze oznaczona i widać było, że ludzie regularnie tędy chodzą. Nie było to też jakieś bardzo trudne podejście. Na szczęście, póki co nie padało. W miarę, jak pięliśmy się w górę, wchłaniała nas coraz gęstsza mgła. Po jakiś dwóch godzinach dotarliśmy do granicy śniegu, a dwudziestu minut później z gęstej mgły wyłoniły się dwie chatki.  Był to kres podejścia.

Przytulna chatka na szczycie

Grzejemy się w schronisku na szczycie

Jeden z domków był takim mini schroniskiem. W jednym pomieszczeniu znajdowała się kuchnia z przyjemnie grzejącym piecykiem i drewniane ławy ze stołami. Okazało się, że to pan zaprzęgowy wyprzedził nas na trasie i zdążył już rozpalić w piecu oraz zrobić kawę i herbatę. Na zewnątrz była mgła i pewnie ze 2 stopnie, atmosfera chatki była więc bardzo przyjemna. Przypominała nam ona bardzo górskie schronisko… którym de facto była. W drugim pomieszczeniu znajdowało się kilka łóżek z ciepłymi śpiworami do przykrycia.

Na saniach mieliśmy jechać w dwóch grupach. Pierwsza miała startować około godz. 14. Było koło południa, kiedy dotarliśmy do chatki, tak więc było dużo czasu, żeby się zagrzać, coś zjeść, a nawet się zdrzemnąć (co w tym miłym ciepełku oczywiście uczyniliśmy).

Czas na sanki!

Trochę opóźnialiśmy start w nadziei, że może mgła się rozwieje, ale nic z tego! Widoczność cały czas oscylowała w granicach 100 metrów i poprawić się nie chciała. Ostatecznie Rysiek i Andrzej opuścili naszą ciepłą chatkę koło 14.30 i po chwili zniknęli w białym mleku. Z nieba zaczynało powoli kapać.

Po mniej więcej godzinie sankowy woźnica na radiu zawiadomił, że już są blisko i żebyśmy powoli zbierali się w kierunku piesków. W drugiej turze jechał Marek, Michał i Ola. Wyszliśmy z chatki i do końca nie wiedząc którędy iść zanurkowaliśmy w mgłę. Z nieba cały czas siąpiło. Po 5 minutach marszu z przeciwka wyłoniły się dwie zmoknięte postacie. Panowie mimo, że mokrzy i zmarznięci byli jednak uśmiechnięci od ucha do ucha. Andrzej rzucił tylko “trzeba się z tym zmierzyć ;)”. Taki właśnie mieliśmy zamiar.

Po chwili marszu usłyszeliśmy psy, a zaraz potem zobaczyliśmy nasze sanki z uśmiechniętym woźnicą. Mimo sporych braków w uzębieniu ten czarujący uśmiech nie schodził z jego twarzy i potem w trakcie jazdy nasz sankowy szofer cieszył się jak dziecko. Widać było, że facet autentycznie lubi swoją pracę.

Grenlandzki psi wachlarz

Nasz woźnica z batem

Kiedy doszliśmy do sanek, nasz uroczy woźnica rozplątywał pokrzyżowane linki od zaprzęgu. Pomiędzy Inuitami kanadyjskimi, a grenlandzkimi jest zasadnicza różnica w zaprzęganiu psów. W Kanadzie do głównej liny zaprzęgane są pary psów, jedna za drugą. Na Grenlandii zaś, każdy pies ma swój sznurek o podobnej długości, który idzie bezpośrednio do sanek. Tworzy to charakterystyczny wachlarzyk. Oczywiście biegnące psy często zamieniają się miejscami i po dłuższym czasie takiego tasowania linki są totalnie poplątane.

Kiedy pan skończył rozplątywanie, z powrotem przyczepił psy do sań i kazał nam zasiadać. W zaprzęgu mieliśmy razem 11 psów. Widać było, że czują ogromny respekt przed naszym woźnicą. Reagowały dosłownie na każde jego skinienie.

Woźnica rzucił magiczne hasło i wszystkie psy ruszyły na przód. Czasami pokrzykiwał gardłowe “gili gili gili”, a czasami “joł joł joł”. Na te tajemne hasła psy albo przyspieszały, zwalniały, albo skręcały.

Nasz pan woźnica miał również mały bacik. Kiedy tylko jakiś pies nie robił tego, co powinien woźnica brał delikatny zamach i posyłał rzemyk w jego kierunku. Nie chodziło w tym, żeby zadawać psu ból. Wystarczyło, że włochaty delikwent, który coś przeskrobał słyszał świst rzemyka i natychmiast wracał do szeregu. Ciekawe, że winowajca mimo, że nie widział do tyłu zawsze wiedział, że bacik leci właśnie do niego 😉

Jedziemy w śniegu i deszczu

Drewniane sanki były od góry wyłożone skórami, które mimo, że kompletnie mokre przyjemnie grzały nas w tyłek. Całe szczęście mieliśmy na sobie nieprzemakalne spodnie sztormiakowe. Temperatura była naprawdę rześka! Kiedy wjechaliśmy trochę wyżej, to padający deszcz przeistoczył się w śnieg!

Ogólnie śniegu na pokrywie było bardzo dużo. To lato na Greanlandii było wyjątkowo zimne i śnieg nie topił się tak szybko jak zwykle. Oficjalne dane mówią, że w roku 2018 pomiędzy majem a połową lipca średnia temperatura była o 2 stopnie niższa niż średnia wieloletnia. Ciekawa sprawa, że dokładnie w tym samym czasie w Skandynawii panoszą się niespotykane upały…

Cała przejażdżka trwała pewnie koło 45 minut i było to wspaniałe doświadczenie. W drodze powrotnej, nasz miły Pan kierowca tak dodał gazu, że pieski normalnie cwałowały. Do samego końca utrzymała się mgła i prószący śnieg z deszczem.

Powrót na jacht

Godhavn i góry lodowe zatoki Disko

Oczywiście zanim zaczęliśmy schodzić, poszliśmy jeszcze do chatki trochę ogrzać się i podsuszyć. Posiedzieliśmy trochę przy piecyku, wypiliśmy po herbacie i czas się było zbierać z powrotem na jacht. Pożegnaliśmy się z przemiłym Panem Woźnicą, który pojawił się w międzyczasie i rozpoczęliśmy marsz w dół.

W miarę schodzenia robiło się coraz cieplej, tylko deszcz przybierał na sile. Kiedy dwie godziny później maszerowaliśmy przez miasto byliśmy jak zmokłe kury. Mimo tej wymagającej, iście górskiej pogody, wszyscy byli zadowoleni z tej arcyciekawej wycieczki.

Po powrocie w piekarniku czekała na nas złowiona dzień wcześniej rybka, którą przygotował Witek, ale przede wszystkim było ciepło i sucho. Na pewno ten dzień zapamiętamy na długo 😉

Sprawdź bieżącą pozycję Crystal!  Dołącz do naszej załogi!

Śledź nas na Facebook!

Zostań naszym Patronem na Patronite.pl

Pieski zaprzęgowe też lubią się bawić