Upernarvik – przedsmak dalekiej północy
Do Upernarvik dopłynęliśmy w niedzielę 29go lipca. Jest to najwyżej położone miasteczko na Grenlandii, do którego dopływają regularne dostawy od maja do października. W pozostałych miesiącach okoliczne wody są skute lodem.
Obecnie mieszka tu około tysiąca Grenlandczyków i ze świecą szukać jakiegokolwiek turystycznego zaplecza. Zdecydowanie czuć, że jest się na dalekiej północy. Było to pierwsze miasto tej wielkości bez hotelu, hostelu, prysznica, czy możliwości zrobienia prania, a wifi dostępne tylko na poczcie praktycznie nie działało. Podczas, gdy całe zachodnie wybrzeże połączone jest z siecią za pomocą światłowodu, to z Upernarvik wchodzimy do Internetu już tylko za pomocą łącza satelitarnego. Czyli bardzo drogo i bardzo wolno. Żeby tylko nie było, że narzekamy 😉 Nic podobnego!
Wszystkie te małe niedogodności składają się na unikalność tego odległego miejsca i piszemy o tym tylko i wyłącznie dlatego, żebyście mogli sobie wyobrazić gdzież nas wywiało 😉
Silna grupa jachtów, czatujących na Przejście Północno-Zachodnie
Tak więc do Upernarvik wchodziliśmy wieczorkiem w niedzielę 29go lipca przy coraz bardziej tężejącym wietrze z południa. Na kotwicowisku stały już trzy jachty, a wewnątrz dość kiepsko osłoniętego portu dwa kolejne, jeden burtą do drugiego. Wszystkie te jachty płyną w tym roku na Przejście Północno Zachodnie. Wśród nich byli nasi dobrzy znajomi z Lizbony – Peter i Marlyse z nowozelandzkiego jachtu Kiwi Roa. Spędziliśmy razem zimę w tej samej stoczni w Lizbonie. Po opuszczeniu Lizbony w kwietniu spotkaliśmy się ponownie teraz – na krańcu świata w Upernarvik! Świat jest naprawdę mały.
Na kotwicy stał też dobrze nam znany francuski jacht Balthazar, z którym regularnie spotykaliśmy się żeglując wzdłuż zachodniej Grenlandii. Byli też francuscy Amerykanie, z którymi razem staliśmy w Ilulissat. Na drewnianym jachcie Breskell przez Przejscie Północno Zachodnie wracają do rodzinnego Seattle. Breskell jest jedynym jachtem nie będącym ani ze stali ani z aluminium, który podąża w kierunku Kanady w tym roku. Przynajmniej jedyny, jaki spotkaliśmy 😉
Port był pełen. Nie mieliśmy więc wyjścia i zmuszeni byliśmy do zakotwiczenia obok Kiwi Roa, Balthazara oraz nieznajomych Belgów. Załoga Kiwika (jak nazywamy pieszczotliwie Kiwi Roa) zareagowała bardzo entuzjastycznie na nasz widok i jeszcze nie skończyliśmy kotwiczyć, a Peter już podpłynął do nas swoim pontonie. Oczywiście poza zwyczajnym “cześć” miał parę praktycznych wskazówek odnośnie kotwiczenia 😉
Takie spotkania na końcu świata są niewiarygodnie sympatyczne. Świadomość, że w okolicy jest ktoś, kto ewentualnie może pomóc w razie kłopotów jest bezcenna.
W oczekiwaniu na wiatr i poprawę sytuacji lodowej
Wszystkie ww. jachty stały w Upernarvik i czekały na rozwój sytuacji lodowej po stronie kanadyjskiej, jak i na dogodne warunki wiatrowe na przeskok na drugą stronę Morza Baffina. W tym roku lato w Arktyce jest wyjątkowo zimne, pochmurne i lód topi się wolno. Na szczęście ten kiepski dla nas obraz trochę się poprawił w ostatnim tygodniu lipca. Do Kanady ruszamy więc pełni wiary, że Przejście w tym roku nas przepuści. Na początku sierpnia sytuacja wygląda tak, że kilkaset mil na naszej trasie wciąż jest skute lodem, który powoli się fragmentuje i wycofuje.
Ostatnie przygotowania przed długim rejsem
Postój w Upernarvik wykorzystaliśmy na uzupełnienie zapasów, zatankowanie do pełna paliwa i zrobienie ręcznego prania. Na dwa dni Crystal zamieniła się w pływającą suszarnię. Całe szczęście pogoda dopisała i wszystko ładnie wyschło.
We wtorek w porcie zwolniło się miejsce. Zajęliśmy je wspólnie z Balthazarem i Kiwi Roa cumując wszyscy do tego pierwszego. Tego dnia zamówiliśmy cysternę i wszyscy zatankowali ropę pod korek. Dolaliśmy też do pełna słodkiej wody.
Na Grenlandii praktycznie nie istnieje coś takiego jak krany z bieżącą wodą. Woda jest dostępna tylko z ujęć rozrzuconych po miasteczku.
Aby zatankować jacht potrzebny jest duży kanister, taczka i sporo siły w nogach i rękach. My potrzebowaliśmy około 200 litrów, ale np. Amerykanie dzień wcześniej przywieźli sobie na taczce ponad tonę wody. To jakieś 35 kursów z 30 litrowym kanistrem! Do ujęcia było jakieś 300 metrów, co oznacza że nasi sąsiedzi musieli zrobić w sumie 20 km z taczką. Dobrze przynajmniej, że droga od ujęcia wody była z górki 😉 U nas, na szczęście, ze względu na odsalarkę ilość kursów była zdecydowanie mniejsza!