Załamanie pogody i zatopione jachty na kotwicowisku przy Maui

17 marca 2020 roku staliśmy zakotwiczeni na Hawajach przy wyspie Maui, koło turystycznej miejscowości Lahaina. Na Hawajach mało jest dobrze osłoniętych zatok, w których jacht jest schowany przed każdym kierunkiem wiatru.
W Lahainie stoi się po prostu przy brzegu, mając Maui od wschodu, a otwarty ocean od zachodu. W 99% przypadków wysoka wyspa gasi do zera pasatowy wiatr i zwykle w tym miejscu wieje słabo lub po prostu wcale. Jedyna niedogodność to rozkołys oceanu powodujący, że kiedy jacht w zmiennym wiaterku ustawi się bokiem do fali, to zaczyna strasznie kiwać.
Potencjalne niebezpieczeństwo
W 1% przypadków nad obszarem przechodzi niż przynosząc mocne wiatry z zachodu (z otwartego oceanu). Nic nie chroni wtedy jachtów przed szybko wypiętrzającą się falą i miejsce to staje się po prostu niebezpieczne. Przy obecnej wysokiej sprawdzalności prognoz pogody zwykle wszystko wiadomo na kilka dni wcześniej, są oficjalne ostrzeżenia i jest czas, żeby zmienić miejsce kotwiczenia, albo po prostu odpłynąć.
17 marca miał miejsce bardzo rzadki przypadek, że załamanie pogody nie zostało uwzględnione w żadnym modelu do prognozowania pogody. Wiatr pojawił się nagle około godz. 12.30 i w ciągu trzech godzin fale wyrzuciły na brzeg dwa jachty żaglowe i zatopiły przy rafie jeden motorowy. Niewiele brakowało, a nasza Crystal powiększyłaby te smutne statystyki.
Ale zacznijmy od początku. Jak to wszystko się zaczęło…?
Bliżej brzegu, żeby było wygodniej
Do Lahainy dopływamy dzień wcześniej i rzucamy kotwicę jakieś 400 metrów od brzegu na głębokości 10-12 metrów. Staliśmy tu wcześniej z poprzednią załogą i było w porządku. Tym razem jednak zmienny słaby wiatr stawia jacht bokiem do oceanicznej fali, co powoduje, że nasza Krysia kiwa się jak szalona.
Jest bardzo spokojnie, a i prognozy na następne dni nie wspominają o żadnych wiatrach mocniejszych niż 10 węzłów, to postanawiamy się przestawić bliżej brzegu i stanąć na dwóch kotwicach z dziobem skierowanym w ocean. Dzięki temu, że staliśmy bardziej w kącie, schowani za rafą docierał do nas mniejszy rozkołys, do którego cały czas byliśmy skierowani dziobem. Kiwanie się jachtu Crystal zostało wyeliminowane praktycznie do zera. Staliśmy sobie elegancko na 4 metrach głębokości, mając płyciznę jakieś 100 metrów za rufą.
Prognozy pogody
Na naszej Krysi podchodzimy do prognoz pogody poważnie i jesteśmy zawsze na bieżąco.
Dzięki subskrypcji „Professional” mamy dostęp do najbardziej zaawansowanych i dokładnych modeli pogodowych serwisu PredictWind. Do dyspozycji mamy modele pogodowe GFS, ECMWF, PWE i PWG. Model GFS ma na tyle małą rozdzielczość (punkty co 50 km), że o ile na otwartym oceanie sprawdza się bez zarzutu, o tyle blisko większych mas lądowych jego prognozy stają się nieprawdziwe. Model po prostu nie bierze lądu pod uwagę. Modele ECMWF, PWE i PWG mają gęstość siatki od 9 do 1 km co powoduje, że są bardzo dokładne nawet w pobliżu wysokich i dużych wysp. Do tej pory sprawdzały się bez zarzutu. Ponadto, odbieramy też codziennie oficjalne komunikaty i ostrzeżenia GMDSS.
Co ciekawe jakieś pięć dni wcześniej prognozowano, że przez ten obszar ma przejść front, który przyniesie silne zachodnie wiatry. Jednak na trzy dni przed wichurą, już żaden model nie wspominał nic na ten temat. Amerykanie nie wystosowali też żadnego ostrzeżenia…
Miłe złego początki
No i tak, mając całą furę optymistycznych prognoz pogody, obudziliśmy się rano we wtorek na nie kiwającym się jachcie. Załoga wypożyczyła samochód i pojechała na cały dzień zwiedzać Maui. Ola też zniknęła rano na upragnioną lekcję surfingu. A że lekcja była dość daleko, to miała ponad godzinę pedałowania rowerem w jedną stronę. Umówiliśmy się na lunch gdzieś w połowie drogi o godz. 13.30. Koło południa wygrzebałem swój rower z forpiku i powoli zbierałem się do opuszczenia jachtu.
Nagle około godz. 12.30 zaczęło dość szybko się rozwiewać. Pomyślałem, że poczekam kwadrans, aż się wywieje i wtedy pojadę na brzeg. Jednak wiatr wcale nie zamierzał odpuszczać i po kwadransie wiało już 25 węzłów z północnego zachodu. Sytuacja nadal nie wyglądała źle, ale powolutku zaczynała się wypiętrzać falka.
Ponownie sprawdziłem wszystkie dostępne prognozy i upewniłem się, że „ma NIE wiać”. Więc pewnie jeszcze kolejny kwadrans i będzie po wszystkim.
Ale wiatr się tylko rozkręcał. Wiało trochę w burtę i żeby stanąć bardziej dziobem do wiatru, zacząłem luzować kotwicę rufową. Miałem na pokładzie jeszcze ze 30 metrów liny, więc było z czego. Powinienem był ją wtedy po prostu wyrzucić za burtę, ale ponieważ wszystko już za momencik miało wrócić do normy, to chciałem zaoszczędzić sobie roboty związanej z poszukiwaniem kotwicy rufowej. Po prostu poluzowałem całą długość cumy rufowej. W międzyczasie zadzwoniłem do Oli, żeby pakowała się w Ubera i przyjeżdżała jak najszybciej, bo sytuacja robi się poważna.
Minęło kilka minut i silnik zgasł
Około godz. 13.30 wiatr wiał już 30-35 węzłów i powoli zaczynała nami szarpać krótka stoma fala. Szarpnięcia były na tyle silne, że momentami ścinało z nóg. Wraz ze zmianą kierunku wiatru i poluzowaniem kotwicy rufowej przybliżyliśmy się sporo do płycizny. Teraz fale zaczynały załamywać się 20 metrów za rufą…
Bałem się, że przy tych szarpnięciach kotwica w końcu puści. Odpaliłem więc silnik, żeby trochę zmniejszyć szarpnięcia. Nie minęło 5 minut i silnik zgasł.
Luźna lina od kotwicy rufowej wkręciła się w śrubę… W międzyczasie do portu dotarła Ola, jednak sytuacja była już na tyle poważna, że nie było już możliwości, by wróciła na jacht. Na brzegu sporo ludzi, policja, wozy strażackie na sygnale… Niezła zadyma.
Ponton na kamieniach!
Fale cały czas powoli rosły. Unieruchomiony silnik nie był jedynym zmartwieniem.
Za rufą na stromych falach szalał nasz nowiutki (dwa tygodnie) i piękniutki pontonik. Nie dość, że miał zamontowany silnik, 25-litrowy pełen kanister z paliwem, to jeszcze od góry powoli wlewała się do niego woda. Przewalające się pod nami fale powodowały ogromne szarpnięcia i przeciążenia. Po jakimś czasie pękło pierwsze ucho cumownicze. A dokładnie otworzył się stalowy trójkąt, do którego przyczepiamy linę.
Ponton wciąż trzymał się na drugim uszku. Wprawdzie udało mi się jeszcze złapać go drugim końcem liny za rączkę, jednak na niezbyt długo się to zdało. Szybko puściła, a niedługo po niej drugie ucho cumownicze. Ponton niczym z racy, wystrzelił w stronę kamienistej plaży.
Na szczęście na brzegu była Ola, która razem ze strażakami wyniosła nieboraka z wody i zabezpieczyła na trawce. Na szczęście poza urwanymi już uszami nic więcej się nie stało. Trochę tylko porysowała się pokrywa silnika.
W sumie jak się ten ponton w końcu urwał, to trochę odetchnąłem. Z jednej strony smutny był to widok, ale przynajmniej miałem jedno zmartwienie mniej.
Dwa jachty na rafie
Kiedy tak Krysia walczyła o przetrwanie, dziko podskakując na falach, dwa inne jachty wysztrandowało na brzeg. Jeden leżał nieruchomo na burcie na rafie, a drugim tłukło straszliwie. Patrząc na nie, wolałem nie myśleć o tym, kto będzie następny.

Kotwica i wyciągarka
Nie wszyscy może to wiedzą, ale na dziobie jachtu jest wyciągarka służąca do wyciągania i opuszczania łańcucha kotwicznego. Nie służy ona w żadnym wypadku do trzymania jachtu. Przy kotwiczeniu, kiedy wypuścimy już zadaną długość łańcucha, to przyczepiamy do niego linę, którą następnie mocujemy do knagi/knag dziobowych. Łańcuch, jak wiadomo, nie jest rozciągliwy, stąd jest potrzebny mu taki amortyzator. Podczas postoju i szarpnięć amortyzator dodatkowo odciąża wyciągarkę, poprzez przeniesienie siły na knagi. Elastyczność liny zmniejsza szarpnięcia jachtem.
Lina do amortyzatora powinna mieć wystarczającą wytrzymałość (wystarczająca = większa niż wytrzymałość łańcucha) i być jak najbardziej elastyczna. W warunkach normalnych wystarczy metr liny. W warunkach sztormowych jej długość powinna wzrosnąć do przynajmniej 5 metrów. Ponieważ nic nie wskazywało na nadchodzący armagedon, na dziobie mieliśmy zestaw na warunki normalne. Niestety przy tych przeciążeniach metrowa lina okazała się za krótka, żeby amortyzować potężne szarpnięcia.
Huk na dziobie
Byłem w kokpicie, kiedy usłyszałem huk. Jak się za chwilę okazało, otworzył się hak mocujący amortyzator do łańcucha. Ten hak trzymał nas wcześniej dzielnie przy szkwałach powyżej 50 węzłów, ale na płaskiej wodzie. Jak widać siły dynamiczne są dużo większe.
Przez chwilę Crystal była więc zamocowana do łańcucha tylko za pomocą wyciągarki, która mogła w tej sytuacji rozpaść się przy każdym kolejnym szarpnięciu. Cały czas przewalały się przez nas 2-3-metrowe fale.
Najszybciej (choć wtedy trwało to chyba wieczność) jak to było możliwe, przymocowałem ponownie amortyzator. Udało się. Winda wytrzymała.
Około pół godziny później, pękł (przetarł się) sam amortyzator i sytuacja powtórzyła się. Na szczęście znowu udało się wszystko powiązać, zanim było za późno.

Nurkowanie pod jachtem
W tamtym czasie walka z szalejącym pontonem i łańcuchem kotwicznym nie były moim jedynym zmartwieniem. Fakt unieruchomionego silnika od samego początku nie dawał mi spokoju. Trzeba się było oswobodzić i to jak najszybciej!
Żeby to zrobić należało: wskoczyć do wody, zanurkować pod wierzgający jacht i odplątać/wyciąć linę z wału. Do końca nie pamiętam, ale chyba pierwszy raz wskoczyłem do wody niedługo po urwaniu się pontonu. Kilka razy próbowałem zanurkować pod jacht, ale zrobienie czegokolwiek sensownego przy tej fali było to po prostu niemożliwe i niebezpieczne.
Przez wzburzone fale widoczność w wodzie była ograniczona do może pół metra, a jachtem potrafiło rzucić bez żadnej zapowiedzi nawet o trzy metry w tył. Do tego dochodziły energiczne podskoki góra dół. Jedyne co udało mi się zrobić to przeciąć linę od kotwicy rufowej. Śruba pozostawała unieruchomiona.
Między jachtami pływał skuter straży pożarnej. Panowie dość mocno nalegali, że albo mnie w tym momencie wiozą na brzeg albo mam wracać na jacht.
Opuszczenie jachtu nie wchodziło w grę, a w wodzie nie byłem i tak w stanie nic więcej zdziałać, więc z powrotem wgramoliłem się na rufę.
Wejście na tak podskakujący jacht bez drabinki jest dużo łatwiejsze niż przy spokojnej wodzie. Po prostu trzeba się wsunąć na pawęż, kiedy ta jest pod wodą. Siedziałem w kokpicie i czekałem, kiedy to wszystko się skończy.

Jacht motorowy idzie na dno
Po mojej lewej burcie może 50 metrów dalej, był zacumowany do boi na oko 10-cio metrowy jacht motorowy z kabiną. Był chyba na odrobinie płytszej wodzie i dostawał jeszcze większe lanie niż my.
Początkowo wyglądało, że nic złego mu się nie dzieje, jednak z czasem zauważyłem, że wraz z bojką bardzo powoli przesuwa się w kierunku brzegu. A im był bliżej brzegu, tym płycej i tym większe fale go bombardowały. W związku z tym przesuwał się coraz szybciej. W końcu dotarł do wody płytkiej na tyle, że załamywała się na nim każda fala.
Prawdopodobnie w dolinie fal walił w dno, bo po pewnym czasie zaczął mocno przechylać się na jedną burtę. Potem fale wybiły przednie okna i osiadł na dnie, tak że ponad powierzchnię wystawała tylko górna część nadbudówki. Smutny widok…
Nareszcie wolni!
Po półtorej godziny największego armagedonu wiatr wreszcie zaczął słabnąć. Wraz z nim powolutku malała też fala. Niestety wiatr zmieniał też swój kierunek, przez co my (stojący już na jednej kotwicy) zaczęliśmy niebezpiecznie zbliżać się do dużego turystycznego katamaranu, zacumowanego do boi. Tu jeszcze dodam, że jak sytuacja się rozkręcała, to na dwa turystyczne katamarany zostały dowiezione załogi, które na włączonych silnikach obserwowały rozwój wypadków.
Gdyby nie nadchodzące spotkanie z sąsiadem, to pewnie bym jeszcze poczekał, aż sytuacja jeszcze bardziej się uspokoi. Nie było jednak czasu. Znowu wyskoczyłem za burtę i o dziwo już po jakiś pięciu nurkowaniach śruba była wolna! Jednak im grubsza lina, tym łatwiej ją odplątać. Teraz już pozostało tylko się stamtąd ewakuować.
Ponieważ fale nadal miały ponad 1,5 metra, wyciągnięcie kotwicy nie było takie proste. Do tego wryła się w dno tak, że nie mogłem jej ruszyć (będąc oczywiście pionowo nad nią). Dosłownie wmurowało ją w dno, co prawdopodobnie uratowało nam skórę.
Po jakimś czasie dzikiego szarpania nasza dzielna kotwica wylazła z dna i mogłem wreszcie opuścić to przeklęte miejsce. Nigdy więcej tak blisko brzegu!
Lizanie ran
Ponownie rzuciłem kotwicę ze 400 metrów od brzegu. Byłem na jachcie bez pontonu. Ola też nie miała jak się do mnie dostać, bo nasz ponton leżał unieruchomiony na trawniku, z kilometr od miejsca, gdzie go można było bezpiecznie wsadzić do wody. Na szczęście pomogli inni żeglarze i podrzucili mnie na brzeg.
Najpierw musieliśmy przetransportować nasz ponton z silnikiem do porciku. Dobrze, że mamy na rufie rozkładane kółka. Po ich rozłożeniu rufa toczy się na kołach. Trzeba tylko trzymać dziób pontonu. Ostatecznie dziób zawiązaliśmy w pozycji uniesionej do znalezionego wózka sklepowego i tak paradowaliśmy główną ulicą. Udało się jakoś doczłapać do wody.
Wcześniej nasz ponton został wyrzucony na brzeg w pozycji do góry nogami i zalany silnik oczywiście nie odpalił. Na szczęście dwóch sympatycznych chłopaków zaholowało nas na Krysię. Dowiedzieliśmy się od nich, że zatopiony jacht motorowy był z ich firmy czarterowej. Nasz silnik, na szczęście, po gruntownym płukaniu, czyszczeniu i suszeniu odpalił następnego dnia i działa do dzisiaj.

Nasze wnioski i przemyślenia
Była to naprawdę groźna sytuacja, z której wyszliśmy tak naprawdę bez szwanku. Zniszczony hak kotwiczny, pourywane uszy w pontonie, to jest nic w porównaniu z jachtami wyrzuconymi na rafę.
Ta przygoda pokazuje, jak ważna jest odpowiednia kotwica. Zarówno typ jak i rozmiar. My na naszej S/V Crystal mamy chińską wersję Rocna o wadze 55 kg. Patrząc w tabele, to jest to ponad 20 kg „za dużo”. Prawdopodobnie właśnie dzięki temu kotwica nas utrzymała.
Zaraz za kotwicą zamontowany jest kolejny słaby punkt – krętlik. Nasz był o numer „za duży” i wytrzymał. Zwróćcie uwagę, że wytrzymałość krętlika powinna być przynajmniej taka jak łańcucha. Często jest mniejsza… Na drugim końcu łańcucha mieliśmy hak łączący łańcuch z amortyzatorem. Mimo że hak był przeznaczony dokładnie dla naszego łańcucha, to jego siła rozrywająca była dwa razy mniejsza (2500 kg vs 5000 kg) !!! Hak zawiódł jako pierwszy. Dlatego bardzo ważne jest, aby wszystko, co jest montowane pomiędzy kotwicą a jachtem, miało wytrzymałość przynajmniej taką jak łańcuch.
Oczywiście należy unikać takich sytuacji jak ognia. Ale nawet najbardziej przezorny i ostrożny żeglarz zostanie w końcu zaskoczony i Neptun powie SPRAWDZAM!
Lepiej wtedy mieć za mocny sprzęt niż odwrotnie. Na pewno błędem było stanięcie tak blisko brzegu. Gdybyśmy stali na 10 metrach głębokości nie wydarzyłoby się NIC.
Sytuacja ta też potwierdza fakt, że to nie wiatr jest groźny dla jachtów, a wysoka krótka i stroma fala. Przez cały ten czas wiało 30-35 węzłów, co nie jest żadnym huraganem. Na Bermudach staliśmy na tym samym haku (który tu zawiódł) przy wietrze 50 węzłów i nic się nie działo. Ale woda była względnie płaska.
Jest to także lekcja, że nawet najlepsze prognozy nie przewidzą czasami jakiegoś lokalnego zjawiska i nie należy tracić czujności.
Na wodzie lepiej być przygotowanym na to, że „wszystko się może zdarzyć”…