Żeglując jachtem po fiordach Grenlandii Południowo-Wschodniej
Po zakotwiczeniu w naszej pierwszej grenlandzkiej zatoczce i pójściu spać po 4 nad ranem, następnego dnia daliśmy sobie czas na spanie do oporu. Zmiana czasu działała tu na naszą korzyść, ponieważ po obudzeniu się o godz. 11 cofnęliśmy zegarki o dwie godziny i zrobiła się godz. 9! Dzięki temu, nasze spanie do oporu nawet specjalnie nie wpłynęło na plan następnego dnia.
Po przelocie nie mogliśmy się już doczekać kontaktu ze stałym grenlandzkim lądem, jednak odłożyliśmy lądowe wycieczki na później na rzecz nieśpiesznej eksploracji fiordu.
Lodowce wokół wyspy Dronning Louise
Pogoda była wręcz cudowna, a potężne góry lodowe i pojedyncze growlery (większe kawałki lodu) wspaniale mieniły się w słońcu.
Początkowo wpłynęliśmy kilka mil w głąb fiordu Lindenows. Następnie zawróciliśmy i opłynęliśmy wyspę Dronning Louise. Schodzi tu bezpośrednio do wody kilka lodowców. Niestety pływającego lodu było tak dużo, że nie dało się dopłynąć do żadnego czoła. Ale to co zobaczyliśmy było w zupełności wystarczające 🙂
Pierwsze spotkanie z pakiem lodowym
Kiedy opływaliśmy wyspę od południa skręciliśmy w jakąś odnogę bez nazwy. Na samym jej końcu był lodowiec, jednak w wodzie pływało wyjątkowo mało lodu i zdecydowaliśmy się to sprawdzić. Droga do środka wiodła pomiędzy licznymi skałkami i pojedynczymi górami lodowymi, które zakotwiczyły tu na dnie. Po bokach z wody wyrastały pionowe kilkusetmetrowe klify. Wkrótce wyjaśniło się dlaczego lodu w wodzie jest tak mało. Po prostu 1/3 fiordu wciąż była kompletnie zamarznięta. Powoli podpyrkaliśmy do samego lodu i oparliśmy się nawet o niego dziobem. Okoliczności wręcz idealne do grupowego zdjęcia na dziobie 😉 Na lodzie kilkaset metrów dalej wygrzewała się grupa fok. Wcześniej na krach minęliśmy kilka sztuk. Za każdym razem jednak, kiedy podpływaliśmy bliżej, foczki dawały nura do wody. Co zabawne, to foki chyba były tak samo zainteresowane nami, jak my nimi. Co kilka godzin widać było małą główkę wystającą znad wody, która z bezpiecznej odległości bacznie nam się przyglądała.
Trzeba mieć oczy dookoła głowy
Po paru godzinach kluczenia po różnych, fajnych odnogach, wypłynęliśmy w końcu na otwarte morze. Do wejścia do Prins Christian Sund mieliśmy 12 mil. Ponieważ nie wiało zupełnie nic płynęliśmy na silniku. Pływającego lodu było na tyle dużo, że musieliśmy uważać, jednak na tyle mało, że nie zwalnialiśmy. W ciągu godziny słońce było już wspomnieniem, a cała okolica została wchłonięta przez gęstą mgłę. Widoczność spadła do ok. 100 metrów.
Kiedy byliśmy już bardzo blisko wejścia do fiordu, na prawo od dziobu zaczął powoli majaczyć jakiś rozmyty kształt. Po chwili okazał się być gigantyczną górą lodową, którą minęliśmy w odległości jakichś 50 metrów!
Magiczne wejście do Prins Christian Sund
Przed samym wejściem do fiordu mgła trochę się rozwiała i zaczęło prześwitywać niskie słońce. Do tego klify fiordu spowite w tej podświetlonej wacie powodowały nierealną wręcz atmosferę. Powoli chowające się na zachodzie słońce, dodawało magii temu podejściu.
Na horyzoncie nagle zobaczyliśmy nabieżniki. Był to znak, że lada moment zobaczymy miejsce naszego pierwszego postoju w Prins Christian Sund.
Zapraszamy do obejrzenia galerii zdjęć z fiordu.